(Karolina)
Juz wczoraj wieczorem zastanawialismy się oglądając wiadomości czy uda nam się dziś wyleciec do Manili, skad mielismy dalszy lot na Palawan do Puerto Princesa.
Pojechalismy na lotnisko no i zonk. Wszystkie loty do Manili odwołane są w dniu dzisiejszym. W skali 5 stopniowej określającej sile tajfunu ten szalejacy nad Manila - Glenda, ma 3 stopień. Szybka burza mózgów, może do Cebu i dalej do Puerto Princesa. Nic z tego, w Cebu juz 1 stopień i odwolane wszystkie promy z Tagbilaran do Cebu City. Musimy zostać w Tagbilaran jeden dzień dłużej niż planowalismy. Udalo sie nam przebukowac oba loty na jutro. Wracamy do miasta. Wyszukalismy wcześniej w LP jakis hotel i jedziemy. Po drodze kierowca oferuje, ze może pokazać nam fajne miejsce na nocleg i jest tansze niz ten z LP. Co nam szkodzi. No i zostajemy. Szczerze mowic najbardziej w naszych podrozach nie lubie kiedy codziennie zmieniamy nocleg. To rozpakowywanie, pakowanie i tak w kolko... a wedrujemy z plecakami. Ale dosc marudzenia. Szukamy informacji co jeszcze mozemy zwiedzic w Tagbilaran. Okazuje sie, ze do zobaczenia jest National Museum oraz stara i duza katedra St Joseph the Worke Cathedral.
Majac juz wprawe w negocjacji cen lapiemy tricykla, ustalamy cene i jedziemy. Katedra okazala sie wspanialym miejscem. Pelnym duchowosci, pieknych witrazy. Obok glownego oltarza stoi zdjecie naszego papieza Jana Pawla II.
Posiedzielismy chwile w lawce, podumalismy i ruszylismy dalej.
W drodze do muzeum wstaplismy na miejscowy targ. A tam... swieze, soczyste i pachnace owoce. Zamawiam sobie dwa kawalki arbuza i dostaje go obranego ze skory, pokrojonego na odpwiednie kawalki, Slawek ananasa a Natka decyduje sie na shake z mango. Coz za rozpusta za cale 8 zl :-)
Spacerujac po targu podchodzi do nas kilkoro dzieci. Wyciagamy z plecaka jakies drobiazgi, ale one pokazuja na nasza torbe, gdziem mamy kupione kilka chwil wczesniej slodkie bulki. Oddajemy wszystko co mamy do jedzenia dorzucajac jeszcze troche drobnych aby mogly sobie cos kupic. Strasznie smutny to obrazek. Jak do tej pory w tym pieknym kraju nie spotkalismy sie z nachalnoscia ze strony sprzedawcow, narzucaniem sie, czy tez checia naciagniecia nas na cos. Serdecznosc, chec pomocy bezinteresownej, tutaj latwo zauwazyc na kazdym kroku. Wszyscy sie do Ciebie usmiechaja, pozdrawiaja, to bardzo mile uczucie.
Pojechalismy na lotnisko no i zonk. Wszystkie loty do Manili odwołane są w dniu dzisiejszym. W skali 5 stopniowej określającej sile tajfunu ten szalejacy nad Manila - Glenda, ma 3 stopień. Szybka burza mózgów, może do Cebu i dalej do Puerto Princesa. Nic z tego, w Cebu juz 1 stopień i odwolane wszystkie promy z Tagbilaran do Cebu City. Musimy zostać w Tagbilaran jeden dzień dłużej niż planowalismy. Udalo sie nam przebukowac oba loty na jutro. Wracamy do miasta. Wyszukalismy wcześniej w LP jakis hotel i jedziemy. Po drodze kierowca oferuje, ze może pokazać nam fajne miejsce na nocleg i jest tansze niz ten z LP. Co nam szkodzi. No i zostajemy. Szczerze mowic najbardziej w naszych podrozach nie lubie kiedy codziennie zmieniamy nocleg. To rozpakowywanie, pakowanie i tak w kolko... a wedrujemy z plecakami. Ale dosc marudzenia. Szukamy informacji co jeszcze mozemy zwiedzic w Tagbilaran. Okazuje sie, ze do zobaczenia jest National Museum oraz stara i duza katedra St Joseph the Worke Cathedral.
Posiedzielismy chwile w lawce, podumalismy i ruszylismy dalej.
W drodze do muzeum wstaplismy na miejscowy targ. A tam... swieze, soczyste i pachnace owoce. Zamawiam sobie dwa kawalki arbuza i dostaje go obranego ze skory, pokrojonego na odpwiednie kawalki, Slawek ananasa a Natka decyduje sie na shake z mango. Coz za rozpusta za cale 8 zl :-)
Spacerujac po targu podchodzi do nas kilkoro dzieci. Wyciagamy z plecaka jakies drobiazgi, ale one pokazuja na nasza torbe, gdziem mamy kupione kilka chwil wczesniej slodkie bulki. Oddajemy wszystko co mamy do jedzenia dorzucajac jeszcze troche drobnych aby mogly sobie cos kupic. Strasznie smutny to obrazek. Jak do tej pory w tym pieknym kraju nie spotkalismy sie z nachalnoscia ze strony sprzedawcow, narzucaniem sie, czy tez checia naciagniecia nas na cos. Serdecznosc, chec pomocy bezinteresownej, tutaj latwo zauwazyc na kazdym kroku. Wszyscy sie do Ciebie usmiechaja, pozdrawiaja, to bardzo mile uczucie.
W koncu docieramy do muzem. To zaledwie jedna niewielka sala z wystawionymi eksponatami, ale dla klimy moge tu zostac tak dlugo jak tylko sie da :-). No ale ilez razy mozna to samo ogladac i czytac etykiety :-) - a Slawek obwachuje kazdy eksponat ... ;-). Pani zaczyna sie dosc dziwnie juz patrzec.
Ubi to owoc, z ktorego mozna zrobic wszystko: zupe, ciasto, pasztet a nawet lody :-)
Pora wychodzic. Kroczac noga za noga, nigdzie sie nie spieszac, idziemy w strone naszego hoteliku. Jest tak goraco, ze nawet nie myslimy o obiedzie.
Gdy juz prawie dochodzimy do naszego miejsca, Slawek zaczyna cos napomykac ze bola go stopy, bo jego japonki "wyrobily sie". No to wracamy do centrum... Jest kilka stoisk z butami. Wybralismy "model" i zaczynamy pytac o cene. Zero reakcji ze srony sprzedawcow, gdy odchodzimy udajacych zobojetnienie. Nas dziwi to jeszcze bardziej, bo jestesmy przygotowanie na negocjacje - to sprawdzona strategia. W koncu jest jeden odwazny! Cena ustalona, mozna przymierzac. Slawek prosi o rozmiar 42, sprzedawca podaje mu 44. Tlumaczymy, ze chcemy inny rozmiar, sprzedawca usmiecha sie i tlumaczy ze to rozmiarowka dla Filipinczyka, no to wyjasnia wszystko. Zostawiamy stare japonki i wracamy do hoteliku.
Jak nic - nalezy sie poobiednia drzemka. Wciaz jednak z niepokojem zerkamy na informacje z telewizji odnosnie tajfunu. Mamy juz jeden dzien w plecy a tu taki napiety plan, wszystko poukladane... Ale jak mowi Slawek - trzeba umiec byc elestycznym :-) Kladziemy sie spac z nadzieja, ze jutro juz bedziemy na Palawanie.
Ubi to owoc, z ktorego mozna zrobic wszystko: zupe, ciasto, pasztet a nawet lody :-)
Pora wychodzic. Kroczac noga za noga, nigdzie sie nie spieszac, idziemy w strone naszego hoteliku. Jest tak goraco, ze nawet nie myslimy o obiedzie.
Gdy juz prawie dochodzimy do naszego miejsca, Slawek zaczyna cos napomykac ze bola go stopy, bo jego japonki "wyrobily sie". No to wracamy do centrum... Jest kilka stoisk z butami. Wybralismy "model" i zaczynamy pytac o cene. Zero reakcji ze srony sprzedawcow, gdy odchodzimy udajacych zobojetnienie. Nas dziwi to jeszcze bardziej, bo jestesmy przygotowanie na negocjacje - to sprawdzona strategia. W koncu jest jeden odwazny! Cena ustalona, mozna przymierzac. Slawek prosi o rozmiar 42, sprzedawca podaje mu 44. Tlumaczymy, ze chcemy inny rozmiar, sprzedawca usmiecha sie i tlumaczy ze to rozmiarowka dla Filipinczyka, no to wyjasnia wszystko. Zostawiamy stare japonki i wracamy do hoteliku.
Jak nic - nalezy sie poobiednia drzemka. Wciaz jednak z niepokojem zerkamy na informacje z telewizji odnosnie tajfunu. Mamy juz jeden dzien w plecy a tu taki napiety plan, wszystko poukladane... Ale jak mowi Slawek - trzeba umiec byc elestycznym :-) Kladziemy sie spac z nadzieja, ze jutro juz bedziemy na Palawanie.
(KS)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz