poniedziałek, 29 lipca 2013

Katupat - Fadhila Cottages

21.07.2013 r.

Budzi mnie dziwny pisk. Jest 6.00 rano. Rozgladam sie - to nasi przyjaciele wrocili z pnocnych lowow. Budze Slawka, aby otworzyl drzwi i je wypuscil. Ale one wcale nie sa skore do opuszczenia naszego domku. Zasypiamy. Budzimy sie dopiero o 9.00. Na szczescie sniadanie jest az do 11.00. Nie spieszac sie zbieramy sie. Na sniadanie zjadamy pyszne owoce, do tego slodkie racuchy i jajko. Wrcamy. Ubieramy stroje kapielowe, smarujemy sie krememz filtrem 50!!! wyciagamy sprzet do snorkelingu i ruszamy - cale 3 metry do Zatoki Teluk Tomini.


Wystarczylo odplynac od brzegu 2-3 metry i zaczela sie piekna rafa koralowa. Roznorodnosc ryb jakie widzielismy jest nie do opisania - 20 -30 roznych gatunkow, a kazda pieknejsza od poprzedniej.


 Mnostwo rozgwiazd o roznej wielkosci i kolorze.
[KS]



Tak, Karolina ma racje. Trafilismy na kawalek raju na Ziemi. Togeany, poprzez to, ze tak ciezko sie na nie dostac, sa nieodkrytym przez masowa turystyke miejscem. Tu nie spotka sie podstarzalych Niemcow z wielkimi brzuchami, ani Noworuskich z kilogramem zlota na szyi. Dominuja ludzie o wysokim stopniu determinacji. Zazwyczaj tacy, ktorzy czesto wybieraja dzikie zakatki jako miejsca wakacji.

Wybieramy sie z Natka na wycieczke wokol wyspy. Dowiadujemy się, że wyspa nosi nazwę Pulau Pangempang. W glab wyspy nie da sie wejsc - dzika, zwarta dzungla. Idziemy brzegiem.



Co chwila widzimy plywajace rybki, ktore wiecej czasu spedzaja nad woda niz w niej, wylegujac sie na kamieniach, piasku na plazy, czy korzeniach oddechowych przybrzeznych drzew.




Nie udaje nam sie obejsc wyspy, mimo ze nie jest zbyt duza (jakies 40 min marszu by wystarczylo), na drodze staje nam klif. Wracamy. W drodze powrotnej trafiamy na dziwne mokradla na brzegu gdzie jest duzo ciekawej roslinnosci. Przez 2-3 sekundy obserwuje duzego (okolo 1 m) jaszczura. Lizard jest jednak plochliwy i szybko znika w bagnie. Dzien konczymy snorkowaniem przy plazy.

Snoorkujaca Natka :-)

Piekne korale, rozbudowane twory koralowe, niebieskie i bialo-pomaranczowe rozgwiazdy, nieamowita liczba gatukow kolorowych ryb. Widzimy rybe "straszydlo" (musimy sprawdzic w Polsce nazwe tego gatunku), dlugie i cienkie jak zdzbla przezroczyste ryby. Caly ten skomplikowany podwodny ekosystem robi na nas wrazenie.
[SS]


 

Wyświetl większą mapę
Dla pełnego obrazu terenu sugerujemy korzystanie na mapie z przycisków różnego rodzaju projekcji.

niedziela, 28 lipca 2013

Prom na Togeany

20.07.2013

No i niestety tak jak przewidzialam budzi nas okropna ulewa. Zastanawiam sie jak bedzie wygladala nasza podroz promem, na szczescie mam zapas aviomarinu... Zjadamy pyszne owocowe sniadanie, pakujemy sie i ruszamy do portu. Jeszcze nie wsiadlam na prom a juz od samego patrzenia jak sie kolysze lajba jest mi niedobrze. Lykam dwa aviomariny i wsiadamy. Na nastepne trzy-cztery godziny urywa mi sie film (jak po dobrej imprezie ;-) ). Ta czesc drogi opisze Slawek....


Natka na promie, w drugim planie Karolina

Slawek mnie budzi, bo doplywamy do jakiegos portu i ludzie chca wysiasc a ja spie w przejsciu. Na poczatku nie bardzo wiem, gdzie jestem i o co chodzi. Doplywamy do portu i zaczyna sie rozladunek. Do tej pory nie potrafilam sobie wyobrazic co ludzie moge przewozic takim promem. Worki ryzu, drob, lodowki, telewizory, motocykle, byla tez betoniarka, a nawet sztuczne rosliny zabetonowane w doniczkach (jakies 1,2 m). Cala operacja rozladunku trwa dobra godzine, ale tu ludziom nigdzie sie nie spieszy, na wszystko maja czas.


Na promie poznajemy symaptyczna rodzinke Slowencow, mieszkajaca we Wloszech. Jak sie okazuje, plyniemy do tej samej wioski - Katupat. Wymieniamy doswiadczenia z dotychczasowej podrozy i tu kolejne zaskoczenie - w Rantepao o maly wlos korzystaliby z tego samego przewodnika co my - Nikolasa.  Kolejne podobienstwo to miejsca, w ktorych my bylismy oni tez kiedys odwiedzali. Podczas rozmowy szybko minal czas i doplynelismy do Katupat. Wypakowujemy sie z promu. Pomost dosc prowizoryczny. Mamy do wyboru dwa miejsca gdzie mozemy sie zatrzymac, na dwoch oddzielnych prywatnych wyspach, oddalonych o kilka, kilkanascie minut lodzia od Katupat. Wybieramy Fadhila Cottages (jak sie pozniej okazalo trafny wybor- ale o tym nastepnego dnia), na ktora musimy przedostac sie lodzia - 5 minut od portu.



Nie rozpakowywujac bagazy idziemy rozpoznac miejsce. 3 metry od naszego bungalowu jest plaza. Juz mi sie tu bardzo podoba ;-) Natka caly czas dopytuje kiedy bedziemy snurkowac :-). Dzis juz nie damy rady, jest 17.00 a  tu w zasadzie o 18.00 jest juz zupelnie ciemno. Dochodzimy do miejsca, gdzie jest cos w rodzaju wspolnej stolowki. W cenie za pobyt mamy 3 posilki. Natka ma ochote na kokosa, gosc zrywa go przy nas z palmy i podaje ze slomka. Normalnie rajskie miejsce :-).



Delektujemy sie cisza i widokiem siedzac przy pomoscie. W koncu wracamy do naszej chatki. I jak sie okazuje nie jestesmy jedynymi jej mieszkancami - dzielimy ja z dwoma nietoperzami...


Slawek twierdzi, ze to dobrze bo nie bedzie komarow ani innych moskitow. Jakos mnie to nie przekonuje. Szybki prysznic. Lazienka jak by to ujac - dosc specyficzne warunki - na tylach domku ogrodzony kawalek powierzchni deskami na wysokosc 1.8m. Tam stoi toaleta i wystaje kawalek rurki stanowiacy prysznic.



Spoko, nie jest zle zwlaszcza, ze temperatura na dworze okolo 30 stopni.  W koncu idziemy na kolacje. Czekaja na nas pysznosci - ryz, ryba, salatki (mocno mnie to zaskoczylo) i jeszcze jakies 3 rodzaje warzyw gotowanych oraz surowych. Najadamy sie po same uszy. Dochodzimy do wniosku, ze jutro robimy sobie wolny dzien od wszystkiego. Wracamy do bungalow i naszych "netoperkow".


Jest dopiero 20.30 a my juz zasypiamy.

 

Pokaż Ampana - Katupat na większej mapie

sobota, 27 lipca 2013

Do Ampany

19.07.2013

Po krotkiej nocy wstajemy o 7.00. W nocy umowilismy sie z miejscowym, ze o 9.00 bedzie czekal na nas minibus do Ampany. Pytamy o sniadanie a tu okazuje sie, ze jest Ramadan i nic z tego. No coz, moze gdzies po drodze cos zjemy. Jest 9.10 a goscia nie widac. Pytamy w recepcji o transport do Ampany. Wlasciciel (tak mysle), mowi zeby poczekac "zadzowni i sie dowie" ;-) Piec minut pozniej siedzimy w minibusie. Jedziemy, jak sie okazlo, do miejscowej agencji, gdzie szybko i sprawnie (mimo, ze sprzedawca nie zna slowa po angielsku ;-) ) kupujemy  bilety do Ampany. Pakujemy nasze bagaze do innego samochodu. Rozgladam sie, zeby kupic cos do jedzenia i nagle widze, ze nasz samochod odjezdza, a my stoimy nadal w tym samym miejscu. Wymieniamy ze Slawkiem szybkie spojrzenia i zaczynmy szukac goscia od biletow. Pytamy sie, gdzie jest nasz samochod i nasze bagaze. Gosc odpowiada nam po indonezyjsku. W koncu jakas kobieta pomaga nam sie dogadac. Okazlo sie, ze kierowca pojechal po innych pasazerow i jakies bagaze. Musimy czekac. Po jakies godzinie, zjawia sie nasz samochod. Pakujemy sie do srodka. Ruszamy. To tylko 5 godz. jazdy.... Razem z nami jada jeszcze mlodzi Anglicy. W samochodzie jak to w Azji muzyka na full ;-) Anglik prosi kierowce o sciszenie, ale ten nie zrozumial i wylacza zupelnie, mruczac zapewne przeklenstwa po indonezyjsku.... Po 2 godz. postoj. Jakas mala knajpka, ale nie wyglada zachecajaco wiec rezygnujemy z jedzenia.



Kierowca wkurzony cos mowi do Slawka, mozna zrozumiec tylko tyle, ze nie moze jechac bez muzyki. Slawek probuje "pertraktowac" z anglikami ale dla wszystkich bladych twarzy jest zrozumiale ze prosba byla o sciszenie muzy... Po godzinnej przerwie jedziemy dalej. Na tylnych siedzeniach zartujemy z Anglikow i kierowcy, ze gdy zadzwoni komorka kierowcy (a jest duza szansa ze bedzie to sygnal muzyczny) to Anglik krzyknie: "no music, no music!!" tym samym stresujac naszego kierowce jeszcze bardziej, a droga niebezpiecznie waska ;-). Faktycznie po kilku chwilach od postoju dzwoni komorka kierowcy - jakas melodyczna muza, na full ;-) I kierowca szybko spoglada nerwowo na Anglika przez lusterko. My mamy ubaw. Anglicy nie wiedza o co chodzi. To jedna z zalet jezyka polskiego :-).



Za oknem cudowne widoki, male wioski pelne urokliwych domow i ten niesamowity zapach suszacych sie gozdzikow!!!



Suszace sie na sloncu gozdziki to powszechny widok na Sulawesi

W koncu docieramy do Ampany. Kierowca podwozi nas pod sam hotel. Zabieramy bagaze. No i tu zaczyna sie dla mnie koszmar! Okazalo sie ze zostawilam w busie torbe z portfelem, komorkami i jakimis drobiazgami. Musze przyznac, ze zrobilo mi sie goraco nie od temperatury ale z przerazenia. Gosc z recepcji budzi innego i razem z nim wsiadam na motor i gonimy busika. W takich sytuacjach kazda minuta trwa bardzo dlugo. W koncu udalo sie - dogonilismy busika! Poznaje kierowce, podbiegam do busa, JEST!!! w tym samym miejscu gdzie ja zostawilam. Szczesliwa wracam do hotelu. Po drodze slysze jak miejscowi smieja sie z mlodego czlowieka, ktory prowadzi motocykl. Moge sie jedynie domyslic, ze chodzi o mnie. Ze poderwal biala twarz na motocykl.... W hotelu czekaja na mnie Natka i Slawek. Na szczescie wszystko dobrze sie skonczylo. Szybki prysznic i ruszamy "na miasto". Kupujemy pyszne owoce, ktore wygladem przypominaja szyszki ale bardziej skore weza; pozniej dowiadujemy sie, ze sa nazywane "snake fruit" (wezowy owoc), a drugie jak male mlode ziemniaczki. Nie znamy ich nazw. Jedne smakuja jak migdaly, a te "ziemniaczki" w smaku przypominaja geapefrut. Moze jakis botanik cos podpowie (Pan Roman?).




Dochodzimy do portu, skad jutro (taka mamy nadzieje) poplyniemy na Togeany. Znajdujemy agencje, gdzie okazuje sie, ze wlascicielka jest kobieta mowiaca (huraaa) po angielsku. Uzyskujemy wszystkie brakujace nam informacje no i kupujemy bilety na prom.



Po milej wymianie informacji pytamy sie o jakas dobra knajpke, gdzie mozna zjesc swieza rybe. Oprocz nazwy restauracji pomaga nam rowniez w dotarciu do niej... Podstawiona zostaje taksowka.... czyli mala przyczepka ciagnieta przez malego konia... nie bardzo wiemy jak mamy do tego wsiasc... jakos udaje sie nam zapakowc. Kon ledwo zipie... ;-) (nasz troja razem wazy wiecej niz ten kon ;-) ). Docieramy do  polecanej knajpki, ale dzis jest Ramadan i jest zamknieta. Pytamy "woznice" o inne miejsce no i po raz kolejny pojawia sie bariera jezykowa. Na szczescie istnieje jezyk migowy ;-) Zabiera nas do innej restauracji. Tam wybieramy sobie sami, ktora rybe bedziem jesc. Po 15 minutach podana zostaje nam prosto z grila pyszna ryba, do tego zupa (cos jak nasz rosol, tylko na bardzo chudej kurze ugotowany ;-) ), warzywa i ryz. Najadamy sie do syta.



Placimy i wracamy do naszego hotelu.  Po drodze robimy zakupy w sklepiku. Miescowi prosza nas o kolejna sesje zdjeciowa.



A zeby byc dokladna, to najbardziej zaczepiany jest Slawek, co chwila jakas Indonezyja wola "hello Mister". Musze przyznac, ze troche mnie dziwi to zainteresowanie.... ;-) Docieramy do pokoju w zupelnych ciemnosciach i deszczu. Oby tylko jutro byla lepsza pogoda, mamy przed soba rejs promem - 6 godz.

PS. Drogie Panie, koszt prania 1 kg ubrań wraz z prasowaniem w Indonezji to cale 3,50 zl. Kurcze, szkoda ze w Polsce tak nie ma bo już bym wyrzuciła pralkę, deskę i żelazko z domu ;-)
[KS]
 

Wyświetl większą mapę
A - Poso, B - Ampana

piątek, 26 lipca 2013

Droga z Rantepao do Poso.

18.07.2013
Dla odmiany dzis ja opisze nasz dzien, podroz z Rantepao do Poso.
Stawilismy sie juz o 7.30 w miejscu skad mial ruszac nasz bus. Planowy odjazd 8.00. Jest godz. 8.10 nic sie nie dzieje, 8.20 nic, o 8.30 pytam sie pani, ktora dzien wczesniej sprzedala nam bilety - co sie dzieje - i co uslyszalam - korki!!! no to juz jasne - normalnie tak jakbym byla w domu ;-)
W koncu o 9.00 zjawia sie nasz bus - hura! Wsiadamy na wyznaczone miejsca i tu nasza radosc odrobine zanika - mamy z Natka zepsute siedzenie, nie jest przyspawane do podlogi i z kazdym naszym ruchem ono sie sklada. Nie wiele myslac przesiadamy sie na wolne miejsca. Ruszamy. Po drodze zatrzymujemy sie jeszcze na jakims przystanku. Wchodzi miejscowy i zaczyna sprawdzac bilety. Kaze nam sie przesiasc na nasze miejsca, probuje mu tlumaczyc ze sa zepsute, ani on po angielsku nie rozumie ani ja po indonezysku. Krzyknelam na niego - gosc spusil z tonu i zostalysmy na miejscu. Po jakies 40 mintach jazdy zaczyna sie droga przez  gory, totalna serpentyna. Nie wiele myslac lykamy z Natka aviomarin. Nagle zaczynaja nas dochodzic odglosy zoladkowo-paszczowe - tubylcy nie znaja jeszcze aviomarinu :-(. Mam nadzieje ze zaraz zacznie dzialac i zasne, zamykam oczy. No i nic, nadal slysze to samo ale teraz juz w wydaniu STEREO!. Po jakies godzinie zatrzymujemy sie na pierwszy postoj. I co robia Indonezyjczycy - najadaja sie na maksa. Mysle sobie - ciezka droga nas czeka. Na szczescie udaje mi sie zasnac ;-) Stajemy znowu -  Slawek budzi nas zebysmy wyprostowaly nogi. Poszlysmy skorzystac z toalety - tzn. drewniana budka ze skocznia (w sumie nie powinnam sie dziwic, miejsce na nogi i dziura w podlodze to normalka w Azji.). Wsiadamy do busa i nie widze gdzie mam isc - jest siwo od dymu papierosowego - jestesmy uwedzeni zanim jeszcze docieramy na nasze miejsca (a mialysmy do pokonania 5 krokow). Kolejna atrakcja podrozy ;-) Slawek siedzi dwa siedzenia dalej, kolo goscia, ktory w zasadzie odpala papierosa od papierosa. To sie nazywa miec szczescie! Zapomnialam dodac, ze po srodku jest wielki wiatrak (siedzimy kolo niego ;-)) Za oknem piekne widoki. Chwila ciszy.

Piekne widoki za oknem w drodze do Poso.

Zaczyna padac. W sumie to dobrze nie bedzie tak goraco. Po 20 minutach zaczyna kapac na glowe - to ten wentylator jest nieszczelny. No coz, darmowy prysznic ;-) Zastanawiam sie co jeszcze nas spotka w tej podrozy. I chyba w zla godzine o tym pomyslalam - zatrzymujemy sie. Jakas ulewa podmyla droge w gorach, nie ma asfaltu. Duzy samochod utknal w blocie tuz przed mostem.

Droga do Poso

Wysiadamy i czekamy na rozwoj wypadkow. Nikt nic nie wie, jak dlugo bedziemy czekac. Po jakies godzinie przyjezdza drugi samochod i udaje sie wyciagnac ten zakopany. Ruszamy. Gosc siedzacy obok nas chce byc mily i zapewnic nam rozrywke. Wlacza muze na full z komorki i kieruje ja w nasza strone. Zastanawiam sie kiedy poprosi do tanca ;-) Normalnie dyskoteka! Po 12 godzinach jazdy jest mi juz w sumie wszystko jedno. Powinnismy byc juz na miejscu w Poso, a tu jeszcze podobno 2 godz. jazdy. No i tak po 15 godz. docieramy na miejsce. Nie wiem czy plakac czy sie smiac. Pozostalo jeszcze znalezc jakis hotel co moze byc problemem o 24.00. Jednak miejscowi sa niezawodni i wypatruja nas. Jest kilku chetnych aby nam pomoc. Wybieramy najblizszy hotel - sa dwa lozka, AC i cos co powinno przypominac lazienke. Jest 1.00 kladziemy sie spac, bo jutro dalsza czesc drogi do Ampany, ale juz tylko 5 godzin.
[KS].

To i ja slow kilka....;-)
Myslalem ze moja "azjatycka miloscia" sa papryczki, nic z tego.... - to papierosy! Rozne, wszelakie, najfajniejsze sa te gozdzikowe....
Z wielkiego przeciwnika palenia stalem sie jego oredownikiem. Ale super! Coz daje taki dym papierosowy? Konserwacje, swietna figure (prawie nie spotyka sie otylych Indonezyjczykow), spokoj i pogode ducha (Indonezyjczycy zawsze sa usmiechnieci). Siedzac kolo goscia ktory kopcil jak lokomotywa, lapioac na poczatku resztki tlenu, stalem sie z czasem obojetny na dym, ba... chcialem goscia poprosic o fajke - a co tam - wszystko juz mi jedno ;-)
[SS].



Wyświetl większą mapę
A - Rantepao, B - Poso

czwartek, 25 lipca 2013

Tana Toraja cd. - czaszki, tradycyjne domy Torajow, tarasy ryzowe

17.07.2013

Kolejny dzien w Tana Toraja. Wyjezdzamy rano. Pogoda srednia, czasem mzy. Nikolas ma nadzieje na poprawe, my tez. Ale gory to gory (jedziemy tym razem w przeciwnym kierunku - na polnoc od Rantepao). Nie wiem czy juz pisalismy, ale Rantepao to takie miasto, ktore lezy w zasadzie w centrum Tana Toraja. Dlatego jest preferowane przez przyjezdnych jako dobry punkt do eskapad w kazdym kierunku.
Przejezdzajac przez wsie i obserwujac lokalne zycie w TT, docieramy do jednej z nich - niepozornej (zaledwie kilka domow). Driver zatrzymuje samochod. Dalej nie pojedzie. Siapi deszcz. Nikola kaze isc sciezka po gore, samemu gdzies sie ulatniajac. Ostro pod gore. I deszcz i nasz pot mieszaja sie ze soba. Idziemy bez przewodnika; moze 1 km  moze wiecej. Dochodzimy do jakiejs polany, na niej kilka tardycyjnych domow:



Widac, ze wszystkie "uzytkowe", nikt tu zapewne nie mysli o turystach, zreszta zapach drobiu mowi sam za siebie. Rozgladamy sie wokol, z roznych stron spogladaja na nas z zaciekawieniem wiele par oczu. Jestesmy intruzami, ludzmi z innej bajki, z innego swiata. Czujemy sie skrepowani, wtargnelismy na ich teren, do ich zycia i nawet do konca nie wiemy po co? Aby zobaczyc ich zdziwienie?
W koncu odnajduje sie Nikolas (jakis rozstroj zoladka..., ach wiec miejscowi tez moga przesadzic z papryczkami ;-) ). Niesmaialo przeprowadza nas przez cos co moe byc jedynie namiastka wioski.



Sciezka wiodaca przez zarosla po starych, wrecz antycznych schodach z lupanego kamienia. Nie wiemy gdzie idziemy. Slychac jedynie niesamowite odglosy swierszczy. Zostaje w tyle, wyciagam dyktafon, nagrywam dzwieki. Skompany w pocie doganiam reszte, z za zakretu wylania sie skala, a w niej ogromna, otwarta, czolowa grota. 



Juz na samym jej poczatku widze czaszki. Jakby je ktos tu zostawil nietkniete na kilkadziesiat lat (pozniej okazuje sie, ze miejsce to liczy kilkaset lat tradycyjnych pochowkow - Nikolas szacje na 700 moze wiecej...). Im glebiej tym moja fascynacja tym miejscem siega zenitu. Teraz wiem jak sie czul Indiana, gdy odkrywal swiat historii, antropologii i archeologii ;-).
Nikolas dyskretnie, aby nie zaburzyc nam percepcji, podpowiada Natce co lepsze ujecia do zdjec.



A ja? Szaleje z aparatem, kamera wsrod trumien, ktore w wiekszosci czas i cieknaca po skalach woda juz nadgryzly, wsrod czaszek i piszczeli.



Czuje, ze w tej fascynacji u mnie jest cos niezdrowego, ale to drugie "cos" bierze gore. Karolina i Natka z przewodnikiem obchodza gore jaskini, ja schodze nizej. Wolam Natke. Okazuje sie, ze jest zejscie, a jaskinia to jakis prawie mega krater. Bez watpienia to twor krasowy (ale geografowie mnie pewnie poprawia, jesli sie myle), wszedzie kapie woda, widac nacieki i rozne geologiczne twory. 



Nie widac dna. Schodzimy tak daleko jak sie da. W konu bez specjalistycznego sprzetu staje sie to niebezpieczne. Przed powrotem zauwazam na samym dnie jakies swiatelko, jakby wyjscie, ktore byloby na dnie. Pozniej pytam o to Nikolasa - tak to przejscie na dnie; jest korytarz prowadzacy do rzeki i wyjscie na okoliczna dzungle. Mowi, ze nigdy tam nie byl. Zreszta zapewnia, ze o tym miejscu malo kto wie. Musze sie z nim zgodzic - przez caly czas gdy tam bylismy nie zauwazylismy zadnej bladej twarzy.
W mysli chwale decyzje wynajecia Nikolasa i porzucenia pomyslu samodzielnego objazdu motorem - nie trafilibysmy do wiekszosci tych miejsc.
Wracamy. Deszcz przybiera na sile, zakladamy kaptury, Nikolas zrywa jakis ogromny lisc i traktuje go jak parasolke, ot pomyslowosc.
Zrywam jeszcze banana z dziko rosnacego drzewa. Taki maly, jeszcze zielony; chce sprawdzic jak smakuje. Tfuu..., obrzydlistwo, na dodatek wycisniete podczas obierania skorki soki przeistczaja sie w cos, co przypomina klej. Ciezko sie tego pozbyc.
Docieramy do samochodu, kierowca zaczal sie niepokoic. Jedziemy do kolejnego miejsca - wies z tradycyjna zabudowa Torajow. Po jednej stronie domy mieszkalne - duze, w srodku zazwyczaj trzy izby: srodkowa - goscinna i do prac codziennych, po jednym boku dla dzieci a po drugim sypialnia rodzicow. 



Dom tradycyjny posadowiony jest na palach i wywyzszony. Pod nim jest miejsce dla inwetarza. Po drugiej stronie wsi domki podobne tylko wielokrotnie mniejsze.



Te sa do przechowywania ryzu (ryz to obok bawolu i swini tradycyjne bogactwo Torajow). Do jednego staramy sie dostac. Natka robi kilka zdjec od srodka. Ja tez sie wdrapuje, ale konstrukcja nie akceptuje europejskich rozmiarow i wydaje niebezpieczne trzaski.
Odjezdzamy. W drodze w gory zatrzymujemy sie jeszcze przy nietypowej nekropolii - grobach wykutych w kamieniach, duzych kamieniach wrecz glazach.



To juz nie sama historia, ale i wspolczesnosc. Obok starych, wielokrotnie "oczyszczanych" (kosci i czaszki znajdujemy pod glazami) widzimy nowe groby z datami z lat 2000.
Hmmm... zastanawiam sie na jakie pomysly grzebania zmarlych wpadli jeszcze Toraja (drzewa, skaly, jaskinie, teraz kamienie...).
Jedziemy w gory. Nie ludzimy sie, ze beda dobre widoki, ale jak wjezdzamy w wyzsze partnie tym gorzej. Niemniej trafiaja sie nam cudowne widoki tarasow ryzowych. Widoki na doline. Nam to starcza.



niedziela, 21 lipca 2013

Tana Toraja cd. - balkony, jaskinie, drzewa...

16.07.2013 

Kamira - to tam udajemy sie jeszcze tego samego dnia. Chcemy zobaczyc miejsca pochowku zmarlych Toraja. 
Dojezdzamy do monolitu - skaly. Podchodzimy sciezka. Naszym oczom ukazuje sie taki widok:




W skale, na roznych wysokosciach, sa wydrazone sztuczne jaskinie do ktorych skladane sa ciala zmarlych Torajow (po drugiej uroczystosci).
Co znakomitsi maja na "balkonach" przed grotami umieszczone swoje figurki - podobizny:



Odczuwamy dziwny niepokoj, nie wiemy dlaczego...
Jedziemy dalej. Tampang Allo - dojezdamy przez pola ryzowe do dzikiego zakatka. Nikolas prowadzi nas przez lany ryzu. Na "miedzach" widzimy wiesniakow przesiewajacych wysuszony ryz.



Przechodzimy przez rzeke. Waska sciezka i ... jaskinia z:



Czujemy dreszcze (przynajmniej dziewczyny). Kosci, czaszki, trumny. To wszystko jakby zastygle w czasie...



Przechodzimy naturalnymi korytarzami i ...


Trumny z koscmi, wiszace pod sklepieniem jaskini.

Drewniane podobizny zmarlych. Figury posmiertne.

Jedziemy dalej. Co nas jeszcze czeka? Przewodnik wymienia jedno slowo - Suaya. Mnie sie jakos kojarzy ta nazwa ale nie moge jej z niczym powiazac. Jedziemy przez nieodwiedzane wioski, gdzie czas jakby sie zatrzymal. Zycie tych ludzi jakby innymi prawami sie rzadzilo.
W koncu dojezdzamy do jednej z wiosek. Nikolas prowadzi nas przez dzungle. Dochodzimy do sporego drzewa. Widze male drzwiczki, jakies przymocowane maty na roznych wysokosciach pnia. Co to jest? To groby malych dzieci, takich do 1 roku, ktore jeszcze nie mialy zebow, chowane byly w wydrazonych dziuplach drzew.




Wracmy do Rantepao pelni wrazen, roznych wrazen...
Tana Toraja nas zaskakuje. To niesamowite miejsce, wrecz magiczne, z jakiejs obcej, nam - Europejczykom bajki.
A Wy, drodzy czytelnicy tego bloga, co o tym sadzicie?

To nie ostatni dzien z Tana Toraja. CDN...

sobota, 20 lipca 2013

Tana Toraja. Festiwal oraz Funeral

16.07.2013 r.

Obudzilo mnie pianie kogutow. O 6.00 rano juz robi sie widno. Zwloklem sie z lozka aby wyjsc na balkon i nagrac dzwieki kurakow. Niby takie same na calym swiecie ale te jakby w odleglosach intensywniejsze ;-). Kilka zdjec na otaczajaca panorame. Gory we mgle, ale w oddali widac tradycyjne domki Torajow.
Mam goraczke. Ale to nic, lykne kilka paracetamoli i powino byc OK. Najwazniejsze, ze Natka i Karolina czuja sie dobrze.
Wracam na kilka chwil do lozka. Rozkoszna chwila gdy po kilku dniach i nocach, spaniu na siedzaco lub na lawce na lotnisku, czlowiek moze rozlozyc sie w pozycji horyzontalnej.
Dzis jedziemy do malej wioski aby uczestniczyc w pewnej ceremonii. Mamy tez inne plany. Ale o tym pozniej.
Jestesmy niesamowicie podekscytowani i ciekawi tego co zobaczymy. Niby wiele razy ogladalismy zdjecia, czytalismy relacje, filmy ale to nie to samo.
Nikolas nasz "friend" - przewodnik' jednak nas nie zawiodl, przyjechal. Co prawda ze "studenckim kwadransem" (w tym czasie zdazylismy juz zareklamowac jego prawo jazdy wsrod innych przewodnikow - ale niepotrzebnie ;-)).
Jedziemy. Samochodem 4x4, wydaje sie ze indonezyjskie drogi na taki woz nie beda straszne. Zobaczymy. Jedziemy najpierw na arene miejska gdzie od tygodnia trwa festiwal Tana Toraja. Z okazji 100 rocznicy przyjecia Chrzescijanstwa w tym rejonie. Jest parada. Przechodza wszyscy przedstawiciele rodow zamieszkujacych te strony. Wiekszosc w niesamowitych strojach. Robie zdjecia, filmuje. Dziewczyny i Nikolas zostaja zaproszeni na trybuny. Wita sie z nimi jakis miejscowy dostojnik.

Parada Toraja w tradycyjnych strojach w Rantepao

Paraduja i duzi i mali. Jest ... kolorowo :-)

 Natka i mala Torajka


Indonezyjki sa piekne lecz na potrzeby tej wyprawy (i bloga...) przyjmijmy, ze zaraz po Polkach :-)

    Po kilku kwadransach zmykamy stad. Nie znieslibysmy kolejnego tygodnia tej procesji (choc dla miejscowych to niesamowita atrakcja). Wyjezdzamy z miasta, w zwiazku z festiwalam wszystko w Rantepao zakorkowane. Jedziemy lokalnymi drogami - w koncu krajobraz sie zmienia, z miejskich malych domkow, czesto stylizowanych na tradycyjne, przenosimy sie w okolice lepianek krytych matami. Pojawiaja sie pola ryzowe. Na poczatku takie normalne, znane nam z innych rejonow Azji, az w koncu pojawiaja sie tarasy :-) Nie bedziemy sie na nich teraz skupiac - mamy nadzieje na zobaczenie malych perelek krajobrazowych w nastepnym dniu.

Uprawa ryzu

     Trzymalismy do tej pory w tajemnicy glowny powod dla ktorego tak bardzo zalezalo nam na Tana Toraja. To obrzedy pogrzebowe! Toraja to ludzie dla ktorych smierc jest wazniejsza niz zycie. Inaczej niz w tak zwanej "zachodniej" cywilizacji podchodza do wartosci, do bytow. Daje to do myslenia, a jakze... Ale w filozoficznych tematach pozniej.
Gdy umiera Toraja sa dwie ceremonie: pierwsza bezposrednio po smierci - smutna, rodzina, przyjaciele, sasiedzi oplakuja zmarlego; jednym slowem - wielki smutek. Ale chwile potem nastepuje otrzezwienie, rodzina zabezpiecza cialo. Formalina, kadzidelkami, roznymi innymi srodkami zmarly zostaje zakonserwowany. Od tej pory mieszka z innymi zyjacymi czlonkami rodziny. Bywa tak, ze lezy w jednym lozku z innymi zyjacymi (czesciej jednak zawiniety jest w przescieradlo). Czeka. Na co? Az rodzina przygotuje sie do drugiej ceremonii. Ceremonii wlasciwego i ostatecznego pogrzebu - tomate. Na druga uroczystosc (w przeciwienstwie do pierwszej - wesola) musi zostac zaproszona cala rodzina - nawet najdalsza. A roznie to bywa w Indonezji - rodzina najczesciej liczna (o tym przy innej okazji - przypomnijcie gdybysmy zapomnieli). Druga ceremonia laczy sie z zebraniem ogromnych srodkow finansowych. Od smierci rodzina zmarlego zaczyna przygotowania do owej drugiej czesci. Skomplikowana sprawa. Trzeba zebrac kupe kasy aby godnie przyjac rodzine, zakupic bawoly, swinie, pobudowac w centralnym miejscu wsi specjalne pomieszczenia dla gosci oraz wieze - taras na trumne zmarlego (wiekszosc budowli jest z bambusa, ale sa tez elementy drewniane), rozeslac informacje o dacie pogrzebu. Bywa tak ze zmarly 'mieszka' z zyjacymi przez kilka lat, bo rodziny nie stac aby w krotkim czasie go pochowac. Smutna sprawa... Ale nie dla Toraja. Dla nich to normalne. Nawet bogate rodziny czekaja z pochowkiem wiele miesiecy a nawet lat. Aby obraz byl pelny kazdy Toraja po przekroczeniu 40, 50-tki mysli o zabezpieczeniu wlasnych uroczystosci "funeral". W rodzinach rozmawia sie najczesciej jak wygladaly pogrzeby, kto byl i kto jaki prezent przyniosl. Gdyz zaproszona rodzina i przyjaciele przybywajacy na ostateczny pochowek sa zobowiazani przyniesc ze soba jak najbardziej wartosciowy prezent. Najbardziej pozadane sa bawoly (szczegolnie te o zmiennym namaszczeniu i niebieskich oczach), a nastepnie swinie.
Ale wracajmy do nas...Dostajemy sie na ceremonie pogrzebowa, ktora odbywa sie w jakiejs zapadlej wiosce posrod zalanych pol ryzowych. Dowiadujemy sie, ze zegnany jest bogaty czlowiek.

Drewniana figura w skali 1:1 zmarlego przed 2 laty gospodarza uroczystosci w ktorych uczestniczymy. Jest tak samo czczona jak trumna z zakonserwowanym cialem.

Szacowana liczba gosci to okolo 1000 osob, jest tez jakas szacowna persona z Jakarty - profesor (to on wlasnie daje najbogatszy prezent - bawola o zmiennym ubarwieniu i niebiskich oczach).
"Zapraszajacy" nas na swoj pogrzeb zmarly, czekal 2 lata. Uroczystosci trwaja juz od kilku dni. My uczestniczmy w jednym - tym najwaznieszym. Jest juz po walce bykow (odbyla sie dzien wczesniej). Kazda czesc rodziny ma scisle wyznaczone miejsce. Zauwazamy ze wszysto toczy sie wedlug scisle, wczesniej ustalonego scenariusza.
Po przybyciu zostajemy oficjalnie zaproszeni na pogrzeb. Okazuje sie, ze nasz przewodnik zna wiele osob z rodziny, dzieki temu udaj sie nam poznac kulisy kuchni (takze w tym doslownym znaczeniu).

Kobiety przygotowywuja posilki dla wszystkich gosci. 



Czlowiek pilnujacy tradycyjnych posilkow Toraja - miksu miesn-warzywnego z trawa cytrynowa i imbirem, pieczonych na ognisku w bambusowej tykwie


Zagladamy do wszystkich zakamarkow, widzimy cale budynki/namioty z maty bambusowej, w ktorych caly czas sa przygotowywane poczestunki - herbata, kawa, slodycze, dania glowne, w tym tradycyjne dania Toraja - wieprzowina lub siekany z koscmi kurczak napychany do tykw bambusowych wraz z warzywami, trawa cytrynowa i imbirem. Wiem, ze smakuje wysmienicie - poprzedniego dnia szargamy sie finansowo (najdrozsze danie z menu w sasiednim guesthouse).
Troche robie za Cejrowskiego, a Karolina za Makarona - krecimy cykl filmow o poszczegolnych etapach ceremonii (moze umiescimy kiedys jako PS w tym blogu :-)).
Zostajemy zaproszeni do jednego z domkow dla gosci. Czestuja nas kawa, herbata, slodyczami - bardzo nam smakuje. Po chwili wnoszone jest danie glowne - pieczone kawalki swini, cholernie tlustej swini. Ryz, kurczak i jakies warzywa. Natka naklada najtlustsze kawalki, ja staram sie wybrac z czastkami miesa. Dezynfekujemy rece, ale nasz przewodnik wskazuje na naczynko z woda. Maczamy palce. Teraz mozemy zabrac sie za jedzenie. Nakladamy reka ryz i inne smakolyki. Jemy. Smaczne. Dziwie sie Natce, gdyz nigdy tlustego nie jadala a tu tluszcz jej splywa po brodzie. Widocznie "deceased" byl bardziej przekonywujacy niz ja do tej pory :-)
Nie koncze swej miski, gdyz Nikolas kiwa na nas bysmy szli za nim. Zaczyna sie procesja. Ustawia sie kondukt (ale wcale nie zalobny) mimo ciemnych ubran wszyscy sa weseli i radosni. Na poczatku woly. Pozniej liczni, ale nie wszyscy uczestnicy. Pozniej trumna ze zmarlym dzwigana na noszach przez wielu mezczyzn. Kolejna - drewniana figura - podobizna zmarlego w skali 1:1 i inni. Ruszamy. Co chwila trumna za zmarlym jest podrzucana (przypomina mi sie polskie powiedzenie ale w odwrotnym znaczeniu: "nieboszczyk w trumnie sie przewraca"). Wszyscy sie ciesza. Niby podniosly nastroj ale na wesolo.

Zalobnicy ze zmarlym, w glebi, za trumna widac pod baldachimem niesiona figurke z jego podobizna

Procesja wraca do wlasciwego miejsca. Trumna zostaje wniesion na trybune/wieze - 6-8 m wysokosci - umarly na wszystkich musi miec baczenie. Teraz nastepuje uroczyste odczytanie jego zyciorysu, oczywiscie w jezyku Toraja a nie w indonezyjskim. W zasadzie przemowienie (jakies 45 minut) zostaje wykrzyczane a nie "przymowione" ale to taki zwyczaj (mam to nagrane na dyktafonie, wiec pewnie kiedys tu trafi). Orszak z zalobnikami zajmuje oficjalne miejsce.

Najblizsza rodzina zajmuje uprzywilejowane miejsce - najokazalszy z domow, ktory na te uroczystosc zostal zbudowany (po uroczystosciach wszystkie zostana rozebrane)

Oficjalnie wniesienie wszystkich zywych podarkow. Tu swinie.

Njajdrozszy podarek - laciaty bawol z niebieskimi oczyma. Zaprawde, zmarly byl liczaca sie postacia oraz ma bogata rodzine.

Figurka z podobizna zmarlego wedruje do glownego budynku, wraz z nim najblizsza rodzina. Dalsi krewni czestuja bliskich herbata, kawa oraz jakimis wonnociami. Kolej na odswietnych spiewakow. Jestesmy zauroczeni. Dla nas to wszystko jest niesamowite, zupelnie obce ale jakze pouczajace - dajace skale w zyciu (ciagle to powtarzam :-)).
Koniec z "pielgrzymkami". Przychodzi czas na ktory przyjezdzaja na takie ceremonie zachodni turysci (zaznaczam, ze to nie to nas tu sciagnelo) - krew. Krew bawolu. Tego dnia zostaje poswiecony tylko 1 bawol. Nastepnego dnia maja byc zabite wszystkie, wraz ze swiniami, a mieso zjedzone oraz rozdane wsrod uczestnikow pogrzebu. Na srodku placu zostaja wbite pale. Przyprowadzony bawol (ale nie ten najdrozszy) przymocowany do dragow oraz spetany. Wyznacony czlowiek (chyba w jakims transie) tanczac obok niego jednym ciosem przecina mu gardlo. Bawol pada w konwulsach. Zyje. Dlugo jeszcze zyje. Jego powolna smierc ma pomoc zmarlemu przejsc na druga strone. W koncu po wielu minutach zwierze pada, z jego krtani toczy sie rzeka krwi. W koncu jest martwy. Czy zwierze pomoglo zmarlemu? Nie wiemy, jako Katolicy wierzymy ze nie. Ale oni tez sa Chrzescijanami. Ich wierzenia czesto to pozostalosci po animizmie, wymieszane sa z Chrzescijanstwem. Mamy mieszane uczucia, ale traktujemy to w kategoriach poznawczych. Staramy sie byc obserwatorami i nie ingerowac w to co sie dzieje. Nie mamy na to wplywu. Nie osadzamy innych - to nie nasza rola.

| Uwaga drastyczne, nie do ogladania przez dzieci i ludzi o slabych nerwach |

Powoli konajacy bawol jako ofiara, ktora ma pomoc przejsc zmarlemu na druga strone.

Nikolas dyskretnie nam podpowiada jakiej osobie wreczyc prezent (przywiezlismy ze soba karton dobrych gozdzikowych papierosow - nie musielismy kupowac swini ani tym bardziej bawolu :-)). Przed wyjsciem jestesmy jeszcze swiadkami skrupulatnego liczenia wszystkich podarkow. Kazde zwierze jest oznaczone oraz odnotowywane - od kogo pochodzi (w przyszlosci bliska rodzina zmarlego podobna wartoscia podarku sie zrewanzuje). Dlatego ceny zwierzat (bawoly, swinie) w tym rejonie dochodza do absurdalnych kwot. Wydaje sie, ze sa hodowane glownie na funeral.
Zegnamy sie z czescia rodziny zmarlego. Opuszczamy uroczystosci, ktore jeszcze potrwaja kilka dni.


Wojownicy Toraja w swych tradycyjnych strojach to honorowi goscie pogrzebu

 

Wyświetl większą mapę
Zdjęcie satelitarne z mapą Rantepao