czwartek, 29 sierpnia 2013

Dłuuuuuuuga podróż

1.08.2013 r.

 
     Naładowani wrażeniami z dnia poprzedniego ruszamy w kolejna podróż - tym razem aż 24 godz. Przed nami 8 godz. promem, 2 godz. minibusem, potem kolejne 10 godz. autobusem (ma być podobno Mercedes... podobno), znowu prom - 2 godz. i już po kolejnych dwóch mamy dotrzeć do Mataram (w zachodniej części wyspy Lombok). Mając na uwadze indonezyjski rozkład jazdy - czyli tak naprawdę wszystko zależy od ludzi a nie od planów, profilaktycznie zjawiamy się już o 7.00 rano na przystani.
 
W oddali nasz prom
 
   Dzień wcześniej powiedziano nam, ze planowana godz. odpłynięcia to 8.00 w co i tak nie uwierzyliśmy. Wypłynęliśmy z niewielkim opóźnieniem - tylko 1 godz. 20 min. Szybko zorientowaliśmy się, ze są aż trzy różne wyznaczone strefy/klasy na pokładzie. Jest oczywiście bussines class - gdzie są wiatraki i rozkładane fotele, kolejna to economy leżąca- zbiorowa sypialnia, no i ta do której trafiliśmy - economy siedząca. Krzesełka z metalu no i to w zasadzie wszystko. Zajęliśmy miejsce przy oknie. To tylko 8 godz. wiec spoko. Po dwóch godzinach mam wrażenie, że płynę już calą wieczność. Wszędzie dookoła wielki błękit...
 
Klasa economy :-)
 
Nieodłączny wielki błękit...
 
   Nagle siedzący za nami Mark krzyczy, że są delfiny. O rany, faktycznie! Pierwszy raz w życiu widzę z tak bliska dwa delfiny. Niestety zanim Sławek wyjął aparat już schowały się pod wodą. Przez kolejną godzinę gapię się przez okno z nadzieją, że znowu je zobaczę... Jeszcze tylko 5 godz. i dopłyniemy do Sapo. Strasznie dłuży się ta podróż. Nawet obserwowanie miejscowych zaczyna nudzić.
   W końcu dopływamy. Zbieramy bagaże upewniając się, ze wszystko mamy. Po wyjściu z promu idziemy do miejsca gdzie stoją busy - każdy zabiera około 25 osób. Pomocnik kierowcy krzyczy, aby podać plecaki na dach. Sławek pakuje główny plecak do wora i wrzuca na dach. Ja w swoim mam nasze paszporty, kasę itd. wiec kłócę się z gościem, że zabieram swój bagaż do środka. On krzyczy, ja jeszcze głośniej i wsiadam do busa z plecakiem. Sadzam Natkę na siedzeniu, kolejne zajmuję Sławkowi i próbuję pomiędzy skrzynkami plastikowymi stojącymi w przejściu (po jaką cholerę one tu stoją?) przedostać się na wolne jeszcze miejsce. Przestawiam te skrzynki, bo nie mam gdzie postawić nóg a gość stawia je z powrotem i tak się szarpniemy. On coś po indonezyjsku, ja po polsku. W końcu sadza na tych skrzynkach kolejne osoby!!! Nie mam szans na wykonanie jakiegokolwiek ruchu ręką czy nogą.
 
 Ach ta bliskość w busie...
 
 Widoki za oknem w drodze do Bimy
  
Policzyłam, że w tym busie jest 36 osób - miejsc siedzących 25 :-). Zaczynam głośno wyrażać swoje zdanie, ale Sławek mnie uspokaja i mówi, że za chwilę wyrzucą nas i będziemy szli pieszo... Jakiś Indonezyjczyk siedzący obok mnie zasnął i zaczął kłaść głowę na mnie. Łokcie kładzie mi na kolanach, więc ja nie wiele myśląc swoim łokciem trącam go w żebra. Tak się przestraszył, że aż podskoczył. Ale tym razem przytulił się do szyby. Już prawie dojeżdżamy do Bimy, gdy pomocnik kierowcy zaczyna sprawdzać bilety. Pokazuję mu, że je mam i chowam do plecaka. On tłumaczy abym je oddała. Mam w pamięci przestrogi człowieka, u którego kupowaliśmy bilety, aby ich nikomu nie oddawać, bo będą chcieli aby płacić za nie jeszcze raz. Upieram się przy swoim i gość odpuszcza :-). Sławek patrzy na mnie dziwnie i pewnie zastanawia się kiedy nas wysadzą...W końcu kolejny etap podróży dobiegł  końca. Wysiadamy. Teraz musimy przesiąść się na autobus. Nerwowo patrzę na dach busa - bagaże? Są! Podchodzi do nas kolejny człowiek i chce znowu bilety. Ja uparcie nie chce ich oddać. Sławek przejmuje dowodzenie i oddaje im bilety. No to pięknie myślę sobie! Nie mamy biletów, nie wiemy gdzie mamy wsiąść! Zaraz wybuchnę i tylko czekam żeby ktoś się do mnie odezwał aby móc wyładować złość. Po 5 minutach każą nam podejść do stolika, przy którym siedzi "główny dowodzący". Na stole leży cala masa biletów. No i zaczyna się zabawa... Najpierw dzieli na trzy gromadki według jakiegoś klucza - nikt nie wie jakiego. Potem przegląda i na kolejne dwie. Chyba już sam się w tym pogubił :-). Śmiejemy się, że zaraz zacznie się losowanie "szczęśliwego numerka". Po kolejnych 10 minutach zarządzający nadal miesza w gromadkach. W końcu wyciąga kartkę, na której ma rozkład siedzeń w autobusie. Hurra! Ale to nie koniec... Teraz kolejne rozdania. W pierwszym tasowaniu nie zostaliśmy ujęci. Ale coraz mniej biletów zostało na stole. Dostrzegam nasze. Teraz rozdanie dla podróżujących na Bali. Oj ciężko, ciężko...coś się nie zgadza, kolejne tasowanie biletów. Muszę przyznać, że zadziwia mnie ten system "rezerwacji" i przydzielania miejsc. Trochę długo to trwa, ale co robota ręczna to ręczna. Żaden system komputerowy tego nie zastąpi...No i w końcu przyszła kolej na nas. Zaznaczono na oddzielnej kartce naszą rezerwację, na biletach potwierdzono wpisując nr rejestracyjny autobusu.
 
Biuro rezerwacji miejsc
 
   Do odjazdu mamy jeszcze 45 min. więc decydujemy, ze jeszcze przed całonocną podróżą coś zjeść. Wybieramy jakiś uliczny bar zaraz przy postoju autobusów. Dostajemy do jedzenia coś, co powinno przypominać kurczaka...

Dworzec autobusowy w  Bimie
 
   Pakujemy się do autobusu i tu czeka nas miła niespodzianka. Mnóstwo miejsca na nogi, siedzenia rozkładane do pozycji leżącej i jest zakaz palenia, a jeszcze do tego jest tylko 8 pasażerów!!! możemy przebierać, wybierać w miejscach. Smuci mnie tylko jedna sprawa, ta część podróży jest nocą a my jedziemy przez całą Sumbawę i nic nie zobaczymy. W końcu zasypiamy, każdy zajmując całe dwa miejsca :-). Co jakiś czas budzę się i kontroluję sytuację. Około 4 dojechaliśmy do kolejnej przeprawy promowej. Kierowca coś krzyczy - chyba chce abyśmy wysiedli z autobusu i poszli na prom. Nikt jednak się nie rusza. Odpuścił. Budzę się dopiero jak opuszczamy prom. Jesteśmy już na Lomboku. Teraz już prosta droga do Mataram. Jest już 6.00 więc zaczyna być widno. Za oknem cudowne widoki. Małe wsie budzą się do życia. Docieramy do jakiejś większej miejscowości. A tu zaczął się duży targ. Kolorowo, gwarno i wszystko na raz. Kury, bawoły, ptaki, owoce, warzywa i mnóstwo ludzi sprzedających i kupujących. Ale zamieszanie! Dla nich to taka codzienność, a dla mnie coś niesamowitego.
 
 
Lombok - budzące się do życia miasto
 

Dzień zaczynający sie od zakupów
 
  Ta podróż/wyprawa była nam potrzebna. Nasze poukładane życie: dzieci - dom - praca i ciągłe obowiązki, powoduje, że czasem postępujemy jak roboty. A podróż to odskocznia od codzienności. Jesteśmy zmęczeni, niedospani, brudni ale za to jak mocno naładowani pozytywnymi emocjami. Bardzo odpoczywamy psychicznie. Nagle, spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość jest takie przejrzyste, jasne. Jak wiele spraw znajduje swoje rozwiązanie w mojej głowie. Z jednej strony już za kilka dni wracamy do Polski i cieszę się, bo bardzo stęskniłam się za Michałem. Z drugiej wiem, że zaraz po powrocie będę tęsknić za tymi zapachami, krajobrazami, życzliwymi i cały czas uśmiechniętymi Indonezyjczykami. Na szczęście to co jest w mojej głowie i sercu zostaje na zawsze, a dzięki Sławkowi (myślę, że zrobił sporo zdjęć) w zimowe wieczory będzie co wspominać.
 
Pięknie, kolorowo - takie codzienne życie :-)
 
  I na takich właśnie przemyśleniach i oglądając piękno za oknem minęła podróż przez cały Lombok. Po 24 godz. podróży docieramy do Mataram. [KS]
 

Pokaż Z LB do Mataram na większej mapie

wtorek, 27 sierpnia 2013

Powrót do Labuanbajo

31.07.2013


Już po zachodzie słońca dopływamy do portu w Labuanbajo. Ostatnie pożegnania z załogą, szczególnie z kapitanem, wyrzucamy nasze bagaże na brzeg i razem z Francuzami idziemy wzdłuż molo do portu. Mark miał w planach wyjazd tego samego dnia z miasta. Camila i Tom -, zarezerwowali już wcześniej hotel. My nie mamy tego komfortu. Decydujemy się spróbować znaleźć jakiś tani pokój w ich hotelu. Dzielnica portowa i jednocześnie największa ulica w miasteczku koncentrują cały ruch turystyczny; wszędzie blisko. Niestety w hotelu Francuzów nie ma już wolnych pokoi. Wymieniamy się więc na pożegnanie z Camila i Tomem adresami mailowymi i idziemy uliczką na południe. Z Lonely Planet wiemy, że jest tam jeszcze kilka potencjalnych miejsc noclegowych, w ostateczności przenocujemy gdzieś w porcie. Ta ostatnia myśl jednak szybko mi czmycha, gdy widzę całą masę szczurów w na pół otwartych rynsztokach - miałbym problem z Karoliną ;-). Po drodze zauważamy gości "od Piszczka i Lewandowskiego" (to Ci, którzy pomogli nam załatwić rejs łajbą na Komodo), udają, że nas nie widzą i próbują się skryć w swoim biurze. Zastanawia mnie to; dlaczego się tak wypłoszyli? My jednak kiwamy im rękoma. Nie maja wyjścia - muszą się z nami spotkać. Jakoś nieśmiało, ze zwieszonymi głowami dopytują jak się udał trip ale widać, że to pytanie z grzeczności. My jednak roześmiani, wesoło odpowiadamy, że super przygody mieliśmy i jesteśmy bardzo zadowoleni. Opowiadamy o smokach, o nurkowaniach, w końcu o samej łajbie i jej kapitanie. I w tym momencie widzę największe zażenowanie z ich strony, nieśmiało spoglądają na siebie ale zaraz się rozkręcają i już normalnie z nami rozmawiają. Mogę się jedynie domyślać, że chodzi o łajbę. Zgodnie z ustaleniami miał być super wygodny statek (choć my tego nie wymagaliśmy) i wszędzie naj... :-). Wszędzie było naj, a łajba? No cóż - nam przypadła do gustu. Miała swój klimat i w zasadzie nie zamienilibyśmy naszej przygody na niej na jakąś wygodniejszą łódkę. Wszystko co zdarzyło się przez te dwa dni było wielką przygodą.  Kapitan - niemowa, Rajan, który studiuje anglistykę 'na turystach', kucharz, którego umiejętności nie wiele odbiegają od poziomu Gordona Ramsay'a oraz nietypowy, jak na Indonezję, cichy i spokojny chłopak do pomocy, okazali się dla nas niesamowitym tłem, 'dodatkiem' do przyrody którą widzieliśmy na Rince, Komodo i w wodach Morza Flores.
   Łajba nasza okazała się jedną z najgorszych tam pływających ale nam to nie przeszkadzało. Wręcz byliśmy z niej zadowoleni. I właśnie to zostało teraz wyjaśnione. Polecają nam jakiś hotelik. kilkadziesiąt kroków i jesteśmy przy recepcji. Jest jeden wolny pokój. Zaproponowana cena nie dla nas. To znaczy - dla nas ale już zdążyliśmy przywyknąć do miejscowych indonezyjskich relacji. Targujemy. Gość opuszcza znacznie ale mówi, że odetnie nam ciepłą wodę. No i dobrze. Na co nam ciepła woda? Dobijamy targu i pakujemy się do środka. Miło i czysto. Jest łazienka, w kafelkach, z prysznicem i sedesem, jest też mandi z czystą wodą i naczynkiem-polewajką w środku. Po warunkach na łajbie to wręcz luksusy. Jest klima, więc ustawiamy na maxa i na chwilę rzucamy się na łóżko.
  Kasa. Przychodzi nam na myśl podejście do wartości pieniądza. Zapewne to kolejne targowanie wzbudza w nas ten temat. Wartość wynajęcia pokoju/kupna posiłku/jakiejkolwiek rzeczy może być tak różna. Dla miejscowych wydanie 1-2$ na całodzienny posiłek jest jak najbardziej realne. Dla nas - Europejczyków, ta cena wydaje się śmiesznie niska. Podczas naszych podróży staramy się jednak podchodzić do tematu wydawania pieniędzy, w sposób tubylczy-miejscowy. Jeśli coś kosztuje lokalnego mieszkańca 1$ to dlaczego my mamy płacić za to samo 10, czy 20$? I nie chodzi o to czy nas na ten zbytek stać, czy też nie, tylko wynika to ze zwykłego poczucia się oszukanym. Mocno owe podejście przetrenowaliśmy swego czasu w Indiach i tak już nam jakoś zostało w podróżach po Azji zostało. Czasem związane z tym są śmieszne historie, gdy świeżo po powrocie do Polski, próbujemy coś targować w sklepie i opamiętujemy się gdy widzimy wielkie zdziwione oczy sprzedawczyni... ;-). Temat targowania w Azji i podejścia do pieniędzy jest jednak szerszy i może warto o  tym wspomnieć. Tam gdzie podróżujemy najczęściej mamy do czynienia ze społecznościami bardzo biednymi, dla których każdy 1$, czy 1E ma znaczenie. Czasem gdy widzimy potrzebę pomocy komuś potrzebującemu - pomagamy. Jednak zdajemy sobie sprawę, że nie pomożemy wszystkim. Niekiedy jest to nasz duży dylemat, na ile jesteśmy tylko obserwatorami czyjejś tragedii a na ile możemy i jesteśmy w stanie pomóc. Kończąc temat podejścia do wartości pieniądza - staramy się być wrażliwi na innych ale nie lubimy jeśli ktoś (najczęściej pracujący w turystyce) próbuje traktować nas jak chodzący, żywy bankomat, z którego można wyjąć nieograniczoną kasę.
  Nic to. Już dawno jest ciemno. Zapewne stragany z ulicznym jedzeniem zaczęły działać. Wychodzimy. Dowiedzieliśmy się, że na końcu portowej ulicy, w kierunku północnym, za zakrętem są liczne 'restauracyjki' dla miejscowych, czyli coś co nas interesuje. Nie ciągnie nas do pobliskiej, nowo założonej włoskiej pizzerii, ani do innych tego typu miejsc. Idziemy na tani i dobry posiłek, którym raczą się miejscowi. Jakiś kilometr od naszej noclegowni jest zakręt a tuż za nim prawdziwe miasteczko z kramami z jedzeniem :-) Przechodzimy wzdłuż stoisk, palenisk, stolików. Wszędzie świeże ryby przetrzymywane w styropianowych pudełkach z lodem, krewetki, ośmiornice... W końcu Labuanbajo to portowa miejscowość. Są też potrawy z drobiu i wegetariańskie. Zatrzymuję się na chwilę aby popatrzeć jak pewna muzułmanka (większość owych jadłodajni prowadzona jest przez muzułmanów) przygotowuje pastę i sos z ostrych, maleńkich papryczek (tych do których żywię taki sentyment). Dochodzimy prawie do końca. Jedna z właścicielek kusi nas zestawem kolorowych ryb. Decyduję się na dużą czerwoną. Proszę o grillowaną z naciętymi boczkami, tak aby nie czuć było ości. Długo czekamy na swe porcje. W końcu jednak i my dostajemy. Nie będę opisywał smaku :-). Na przeciw nas siedzi jakiś młody człowiek, który postanawia z nami porozmawiać. Czemu nie :-). Rozmowa schodzi na temat religii - tak jak i my, nasz rozmówca jest katolikiem. Gdy dowiedział się, że jesteśmy Polakami bardzo się ucieszył. Mówi że jest tu kilku polskich księży werbistów i są bardzo lubiani wśród miejscowych wiernych. Do rozmowy dołącza się sympatyczna rodzinka.
   Dopytuję o nazwę miasteczka: Labuanbajo lub dwuczłonowo - Labuan Bajo. Cały czas kołaczą mi się skojarzenia z morskimi nomadami - Bajo, spotkanymi na Togeanach. Tak, moje podejrzenia okazały się słuszne. To indonezyjscy gipsy w drugim członie nazwy. A pierwszy? Co znaczy Labuan lub Labuhan (czasem i taką nazwę spotykamy)? Labuan to port lub przystań. Tak więc Labuanbajo to 'cygańska przystań' w wolnym tłumaczeniu. Przypomina mi się pewna wyspa, którą mijaliśmy płynąc z Kanawy na Rincę, prawdopodobnie tam jeszcze osiedlili się i mieszkają, podobni do tych z Togeanów, indonezyjscy cyganie - Bajo. Żegnamy się z nowopoznanymi miejscowymi, tradycyjnie - na pożegnanie wzajemna fotka, my im, oni nam :-)
   Natka wspomina, że zjadłaby jakieś krewetki. Czemu nie? Gdzie indziej jak nie tu :-) Gdzieś w drodze powrotnej zamawiamy jakąś dużą porcję krewetek.
 
 
   Zastanawiam się czy Natka da radę ją zjeść, ja jej już nie pomogę. Siadamy do stołu, musimy poczekać aż się ugrilują. Po chwili dosiada się do nas dwóch dziwnie ubranych ludzi. Widać i czuć, że rybacy. Zamawiają jakieś jedzenie, nawet nie zdejmują kapeluszy, zjadają, wręcz pochłaniają całe miski dań i z kontekstu tylko wnioskuję, że mają pretensję do właścicielki jadłodajni, że małe porcje przygotowuje. Ta czym prędzej wrzuca do tłuszczu kolejne cząstki kurczaka. Może jestem w błędzie, a może nie ale domyślam się, że to mogą być Bajo. Widać ich odmienność, problemy komunikacyjne podczas zamawiania posiłku i jakiś taki dziwny respekt, który wzbudzają. Nawet ja nie śmiem wyciągnąć aparatu i pstryknąć im zdjęcie. Ukradkiem wyjmuję kamerę i udając, że filmuję Natkę jak pałaszuje krewetki (gdzie ona je mieści?), nieśmiało omiatam cały nasz stolik (niestety film musi jeszcze poczekać na umieszczenie na blogu). Natka kończy krewetki (podobno najsmaczniejsze jakie jadła). Wracamy do naszego hoteliku. Jutro wcześnie rano musimy stawić się w porcie. Duży komunikacyjny i czasowy skok przed nami. Ale to będzie dopiero jutro :-)

  
 
Widok na Labuanbajo z portu. 
  
Natka i jej ulubione krewetki 
 
 
Całkiem przyzwoity pokój, klimatyzacja, łóżko. Karolina w końcu mogła zapanować nad naszymi plecakami :-)
 
Jest też łazienka z prysznicem, sedesem i mandi. Już nikt nie reaguje na 5 cm karalucha, który się topił w wodzie... (leży zabity na brzegu mandi...)... ;-)
 
 
Karaluch, jeszcze żywy...
 

Wyświetl większą mapę

piątek, 23 sierpnia 2013

Manta Point i rozważania o czasie

31.07.2013 r.   
 
    Wsiadamy na łódkę. Kapitan manewruje tak aby ułatwić nam wejście na nią. Większość innych stateczków już odpłynęła. My jeszcze nie; zapewne przez to, że wybraliśmy długą trasę na wyspie.


    Jest południe, a ustalony powrót do Labuanbajo mamy przed wieczorem. Jest więc sporo czasu. Pamiętamy o ustaleniach z gościem "od Piszczka", że w okolicach Labuan są jakieś świetne rafy i tam jest przewidziane nurkowanie. Wypada podpytać Rajana lub kapitana. Dopytuję o manty. Czy trudno je spotkać w tych okolicach. Na Kanawie na mapie w centrum nurkowym widziałem zaznaczone miejsce jako jedno z atrakcyjniejszych do nurkowania i nazwane "Manta Point". Rajan odpowiada, że czasem zdarza się zobaczyć pod powierzchnia wody lub skaczące jak delfiny ponad nią, częściej nurkom, gdyż manty pływają na pewnej głębokości. Kapitan gestami dopytuje się czy chcemy spróbować je zobaczyć. Jasne! :-). Oczywiście zaraz falującym ruchem ręki oraz grymasem na twarzy, dodaje, że nie gwarantuje ich zobaczenia. OK ale spróbować warto! Płyniemy więc ku północno-wschodnim wybrzeżom wyspy Komodo. Kierunek - "Manta Point"! Siedząc wspólnie z Rajanem na dachu sterówki dopytuję go czy spotykane są tu także rekiny. A jakże - odpowiada, pewnie że są. Zabrzmiało to tak jakby chciał się nimi pochwalić i był zdziwiony, że śmiem wątpić w różnorodność gatunkową okolicznych wód. "Rekinów ci u nas dostatek". No pięknie. Myślę - 'to teraz mi chłopie o tym mówisz', tyle nurkowań już było, przebywania w wodzie... Lekko się wzdrygam, skóra dostaje wysypki ale jakoś zaraz dochodzi do mnie myśl, że jakoś nie słyszy się o wypadkach śmiertelnych ataków rekinów na ludzi w tych stronach; te wszystkie centra nurkowe w Labuan, na Kanawie, czy nawet dalej na Bali, już dawno by upadły. To tylko chora wyobraźnia, wspomnienia z kiedyś obejrzanych hollywoodzkich produkcji (dobrze, że już nie oglądam tv...). Nic to, na manty skaczę, dziewczynom o sharkach postanawiam nic nie mówić.
    Z lewej burty mamy niezłe widoki na wzgórza Komodo, po prawej mijamy wysepki. Większość niezamieszkała.



    Od dawna po głowie mi chodzi pomysł spędzenia kilku dni na takiej bezludnej wyspie. Podczas poprzedniej wyprawy do Azji chciałem to zrealizować i nie wyszło. Podczas tej - natłok wydarzeń i przygód, jakoś też nam na to nie pozwala. I chyba już w tym roku nic z tego nie będzie. Może następnym razem... Przypomina mi się opowieść mojego kolegi, który jeszcze kiedyś na studiach ruszył na podbój Indii. Wylądowali wraz z kumplem na Andamanach w Porcie Blair, dalej łódką na mniejszą wyspę, aż w końcu dogadali się z miejscowym rybakiem aby ich podrzucił na jakąś małą bezludną wyspę. Umówili się z nim, że po 3 dniach ich stamtąd zabierze. Po 3, 4, 5, 6 dniach rybaka nie było. Wyspa cholernie mała. Jedzenie dawno im się skończyło, łowili ryby i jedli skorupiaki, z piciem krucho (resztki kokosów). Wpław nigdzie nie przepłyną - na horyzoncie, bardzo daleko widać zamieszkałą wyspę. Pomysły im się skończyły, dopadły za to przygnębiające myśli. Czas im było myśleć o pożegnaniach... Rybak zjawił się po 7 dniach. Nie wiedzieli czy go zabić i zjeść na miejscu, czy go obcałowywać z radości, że jednak po nich wrócił. Pytali czemu nie dotrzymał umowy. Zapomniał. Tak, czas u ludzi nie naszej cywilizacji, biegnie zupełnie inaczej, nie spieszą się nigdzie, wszędzie zdążą. Niestety ta mentalność i podejście jest wypierane przez 'zachodnich sprinterów', ścigaczy z czasem, ludzi zachodniej cywilizacji, dla których życiowe cele to  zasypanie się dobrami materialnymi. To pogoń za kasą, kolejnym mieszkaniem, domem, samochodem, za gadżetami np. nowszym modelem komórki mimo, że dotychczasowa działa bez zarzutu. Nie wiem dlaczego o tym ciągle myślę ale  nie daje mi to spokoju. Jestem tu na Nusa Tenggara, zamiast rozkoszować się widokiem, to męczą mnie jakieś chore przemyślenia. Nie mam ambicji ratowania świata ale czasem różnymi sposobami staram się dyskutować z najbliższym swoim otoczeniem - z rodziną, moimi przyjaciółmi i znajomymi. Jeśli swoimi przemyśleniami zmienię choć ciutkę ich (a może i sam się zmieniam pod wpływem innych), to zmienię świat, bo mój świat to moje otoczenie. Ech...., zebrało mi się na filozofowanie... Wracając do moich znajomych - uciekli z Andamanów czym prędzej na kontynent. Od tamtej pory unikają jak ognia wszelakich wysp i wysepek. Mnie jednak cały czas taka przygoda kusi :-). Może dlatego, że jedną z moich ulubionych książek są "Przypadki Robinsona Crusoe" Daniela Defoe.
   Koniec czasu na rozmyślania. Kapitan zwalnia obroty. Co i rusz wygląda za burtę. Płyniemy tak jeszcze przez jakiś czas, w końcu zatrzymuje statek. Szybko zakładamy pianki, maski i płetwy. Jeszcze kilka wskazówek - mamy płynąć razem, nie oddalać się, wypatrywać w głębinach mant, on będzie trzymał się w pobliżu nas. Skaczemy do wody, znowu zimna. Raf nie widać, wszędzie wielki błękit. Na głębokości kilkunastu, może więcej, metrów dno morskie. Intensywnie wypatrujemy mant. To jedne z piękniejszych ryb. Gdy płyną mają coś w sobie z dostojności. Zawsze robią wrażenie. Nigdy ich nie widzieliśmy, całą wiedzę posiadamy z literatury i może z jakiś wcześniej obejrzanych filmów przyrodniczych.


 
   Tom schodzi na niezłe głębokości. Natka płynie blisko mnie. Źle założyłem maskę, woda dostaje się do środka, co chwila zdejmuję i poprawiam, na szyi gotowy do pstrykania aparat w osłonie. Niestety ryb jak na lekarstwo, mant też nie widzimy. Po godzinie przebywania w wodzie, rezygnujemy. Camila, Tom wychodzą, Mark jeszcze próbuje. Natka mówi, że zaczyna jej być zimno, mimo założonej pianki. Faktycznie, woda jest zadziwiająco zimna - może to sprawa pływów, które w okolicach Komodo są dość silne. My też czujemy jak nas znosi. Dlatego pewnie kapitan mówił abyśmy trzymali się razem.
   Nic z tego. Mimo wielkich chęci zobaczenia tych majestatycznych ryb, nie jest nam to tym razem dane. Nie wszystkie nasze życzenia, pragnienia, czy cele, przychodzi nam realizować. Musimy to uszanować. Coś musi pozostać na następny raz :-). Wychodzimy z wody.
   Kucharz, jakby domyślał się czego teraz pragniemy, gorącej herbaty i obfitego posiłku. W termosie gorąca woda, którą Rajan zalewa herbaty. Na 'stole' szybko pojawiają się półmiski i talerze ze świeżymi smażonymi rybami, warzywami, makaronem i oczywiście ryżem.
   Odbijmy na wschód. Kluczymy między wyspami. Czasem mijamy się z jakimś innym stateczkiem, a czasem jest to słusznej wielkości statek budowany w stylu retro - oczywiście wykorzystywany w celach turystycznych. Przy jednej z wysp widzimy masowe połowy ryb metodą chyba zupełnie tradycyjną - rybacy przeczesują rafę niewielkimi sieciami rzucanymi na ławicę ryb. Kobiety wybierają skorupiaki i ślimaki. Ciekawy widok.
   Przepływamy obok Kanawy. Łapię się na tym, że myślę o tej wyspie i pobycie na niej jako dalekiej przeszłości, że byliśmy tam kilka tygodni wstecz, a przecież było to zaledwie 2 dni temu. Coś się dzieje z czasem. Togeany i Tana Toraja pamiętam jakby sprzed pół roku. Nie wiem czy to tylko mnie dotyczy, pytam więc Karoliny i Natki. Odpowiadają, że odczuwają podobnie, te wydarzenia są mgliste, gdzieś daleko na horyzoncie... To dobrze, bo już myślałem że to tylko mnie się udziela. W zasadzie nie powinienem się temu zjawisku dziwić - przeżywamy to na każdej wyprawie. To natłok wydarzeń w jednostce czasu, zmieniającej się scenerii, poznanych ludzi i miejsc powoduje te dziwne zawirowania z czasem. Dla tych, którzy chcą spowolnić upływ czasu - dobry sposób - podróżować, może nie z prędkością światła ale tak normalnie. Skuteczne :-).
   Na horyzoncie w oddali, na wybrzeżu, widoczne zabudowania Labuanbajo. Kapitan przypomniał sobie, że mieliśmy w planie jeszcze jakieś nurki :-). Ostry zwrot na północ i po pół godzinie jesteśmy u wybrzeży jakiejś wyspy. W pobliżu dwa inne statki, wnioskuje zatem że rafa jest tu obiecująca. Sprzęt na siebie i skaczemy do wody. Nie jest jeszcze tak ciemno jak dnia poprzedniego kiedy pływaliśmy u wybrzeży Komodo, więc światło jest lepsze ale słonko już dobija do horyzontu, trzeba się spieszyć. Rafa faktycznie piękna, różnorodna. Świat ryb przeobfity. Jest podobno jakiś morski wąż, którego zauważa Mark i Natka, niestety nie dane mi było go zobaczyć. Po godzinie zaczyna się już ściemniać. Wychodzimy ale nie ma Rajana, który gdzieś odpłynął z pożyczoną od Karoliny maską i rurką, więc mamy jeszcze czas. To pożegnanie z Flores i rafami, więc chcąc w pełni wykorzystać możliwości Tom i Mark spontanicznie skaczą z burty do wody. Niezłe wejście. Podkuszony skaczę i ja. Przy burcie, podczas rozbiegu, potykam się i zaliczam spektakularną 'klatę'. Szczypie i piecze jak cholera. Pod wodą mam jednak nadzieję że nikt tego mojego błędu nie zauważył. Nic z tego, po wypłynięciu wszyscy 'uszczypliwie' klaszczą ;-). Nie ponawiam próby. Jestem już zmęczony, wychodzę na pokład, pojawia się też Rajan. Odpływamy. Tym razem już definitywnie ku wybrzeżom Flores, do Labuan.



 
Wielki błękit na "Manta Point" ... i Tom ;-)


W poszukiwaniu majestatycznych mant. "Manta Point"


Miejscowi rybacy, łowiący tradycyjnymi metodami rafowe ryby. W pobliżu kobiety zbierające skorupiaki.


Statek w stylu retro. My wolimy naszą rozpadającą się łajbę, z jej załogą i poznaną na niej grupką Francuzów :-)


Ostatni rzut okiem na mijaną obok Kanawę. Kiedy to było jak się wspinaliśmy z Natka na szczyty, a Karolina miała bliskie spotkania ze szczurem? - czas dla nas biegnie inaczej.



Rafa 1.


Rafa i kolorowe ryby 2.


Rafa i kolorowe ryby 3.


Rafa i kolorowe ryby 4.

Rafa i kolorowe ryby 5.

Rafa i kolorowe ryby 6. Piękne niebieskie, fosforyzujące rybki. Niestety nie znam ich nazwy ale chyba nie są to neonki (może ktoś będzie wiedział...)


 

Wyświetl większą mapę
A- siedziba Parku Komodo; B - Labuanbajo

wtorek, 20 sierpnia 2013

Komodo

31.07.2013 r.

   Nie mija godzina od wypłynięcia, gdy dobijamy do przystani w okolicach siedziby Komodo National Park. Tu podobnie jak na Rince - przepychanki między łódkami, ich linami cumowniczymi oraz tymi, które przytrzymują kotwice. Już nawet nie staram się połapać jak oni to robią, że jednak zawsze jest możliwość wyjścia na ląd. Czasem trzeba przejść przez pokład innej łodzi. Wychodzimy na pomost/molo, jego drewniane słupy są oblepione skorupiakami.



   Niestety, jak przy większości portowych miast i wiosek, tak i tu daje się zauważyć negatywny wpływ człowieka na środowisko wodne - w zatoce pływają odpadki zarówno organiczne (np. skórki od owoców) jak i te dłużej rozkładające się (plastikowe butelki). Jest to bardzo duży problem Indonezyjczyków. Ich mentalności. Traktują akwen wodny jak śmietnik do którego wrzuca się wszystko co już się nie przyda. Podobnie sprawa wygląda z lądem - nikt nie przejmuje się kolekcjonowaniem śmieci; nawet jeśli przy jakiejś ulicy jest kosz, to i tak śmieci lądują w rowie lub bezpośrednio na ulicy. Dla nas - ludzi z Europy, jest to ciężkie do zaakceptowania. Na początku chyba każdy stara się zwrócić uwagę, że nie tak się powinno postępować z Matką Naturą ale po kilku takich uwagach dopada rezygnacja. Widząc zdziwienie, czasem obojętność w oczach 'tubylca' i pytanie 'co on chce?', rezygnuje każdy. W Ampanie, gdy płynęliśmy na nurkowanie z naszym znajomym rybakiem - Ambre, miałem pewne opory. Czy wypłyniemy możliwie daleko od miasta aby nie zanurzać się w ściekach? Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilkuset metrach od portu woda była błękitna. Fakt w odległości nawet kilku kilometrów spotykaliśmy jakieś pływające bez właściciela klapki lub plastikowe torebki ale na czystość wody i życie podwodne rafy nie miało to znaczenia. Czasem nurkując w miejscach uczęszczanych przez rybaków, na dnie spotykaliśmy jakieś cywilizacyjne artefakty, które mąciły piękno podwodnego świata. Jednak mnie co jakiś czas dopadają przemyślenia dotyczące pojemności naszej Planety. Ale o tym może kiedyś...
   Tymczasem wychodzimy na ląd. Jest wcześnie rano. Przed siedzibą Parku widzimy puste stragany, zapewne ich właściciele to muzułmanie - odsypiają nocne świętowanie ramadanu. Dochodzimy do budynków KNP.



Nie musimy kupować biletów - są ważne te, które kupiliśmy dzień wcześniej na Rince. Płacimy jedynie za obowiązkowego przewodnika. Okazuje się, że pójdzie z nami dwóch. Mam tylko nadzieję, że nie będą takimi milczkami jak ten z Rinca. Wspólnie z Francuzami wybieramy trasę. Najdłuższą, a jakże ;-) Tym razem nie widzę zrezygnowanego grymasu na twarzach naszych guide'ów. Idą z uśmiechem na twarzy - jak w pochodzie pierwszomajowych w czasach PRL-u - pomyślałem. Każdy wyposażony w swój rozwidlony na końcu kij. Pytam się czy i ja mogę taki dostać (ostrożności nigdy nie za wiele... ;-) ). Odpowiadają, prężąc muskuły, że nie ma takiej potrzeby. Idziemy. Już na samym początku naszego tripu, przewodnik pokazuje nam stado białych papug, siedzące na jakimś obumarłym drzewie. Zmieniam obiektyw i pstrykam. Tom ma także Nikona, więc proponuję mu skorzystanie z teleobiektywu. Jego szczery uśmiech jest wystarczającą nagrodą za kumplowski gest. Przewodnicy z Komodo okazali się przeciwieństwem tego z Rinca. Jeden, idący na przodzie, cały czas wskazuje na jakieś ciekawostki ze świata przyrody. Drugi, zamykający nasz pochód, stara się pokazać palcem to wszystko co dla nas może być ciekawe (ze względu na ograniczenia językowe jest skazany głównie na gesty).
   Na naszej ścieżce przewodnik coś wypatrzył - to odchody łaskuna, tego od najdroższej kawy - kopi luwak. Zainteresowanie duże. Prawie na miejscu, bez wyczyszczenia i uprażenia chcemy posmakować smak tej kawy ;-). Wiemy jednak, że ta która jest w sprzedaży, pochodzi głównie z hodowli fermowych tego zwierzęcia, które jest karmione ziarenkami kawy. Dowiadujemy się, że sam łaskun jest  wszystkożerny i nie pogardzi nawet szczurem (i w tym momencie stał się ulubionym zwierzęciem Karoliny :-) ).
   Przez chwilę idziemy w ciszy. Słychać tylko krzyki papug i odgłosy świerszczy. Idę z tyłu ale kątem oka zauważam zastygniętą w bezruchu postać przewodnika. Kilka osób spogląda w jeden punkt w dżungli. Patrzę i ja. Jest! To jeleń timorski. W jego naturalnym środowisku :-) Jest wielkości naszego daniela, zdecydowanie mniejszy od jelenia szlachetnego, znanego z naszych polskich lasów. Czasem nazywany sambarem sundajskim. Jestem leśnikiem, pisałem pracę magisterską z jeleniowatych i bardzo chciałem go zobaczyć (sam nie wiem czy nie bardziej niż warany), nie udało się na Sulawesi (to największa wyspa na której występuje), za to udało się na Komodo. Pstrykam zdjęcia. Wyjmuje kamerę ale po chwili zwierzę znika w zaroślach. Jestem szczęściarzem :-) Sprawdzam tylko, czy zdjęcia zapisały się na karcie, czy ostrość dobra i ... idziemy dalej. Przewodnicy już wiedzą, że jestem 'hamulcowym', więc starają się dopasować tempo marszu do mojej migawki w aparacie ;-).
   Dochodzimy do jakiegoś dziwnego kopca. Przewodnicy wskazują na kilka otworów w nim wykopanych. Mówią, że to gniazdo samicy warana. Uspokajają niektórych z nas, mówiąc, że już nieczynne. Samica składa niekiedy i 20 jaj. Przez kilka miesięcy inkubacji opiekuje się gniazdem, później je opuszcza. Znowu krótki reportaż a'la Cejrowski. Zostajemy z Karolina w tyle.
    Co jest? Widzę poruszenie na przodzie. Wszyscy wpatrują się na czubek jakiegoś drzewa i pokazują coś ręką. Nie krzyczymy, nie mówimy nawet głośno, więc domyślam się że widzą jakiegoś ptaka, być może jakieś inne papugi, których liczne stada już mijaliśmy. Dochodzę do nich. Mark szepcze mi do ucha, że to mały waran siedzi wysoko na pniu usychającego drzewa. Niemożliwe. Wytężam wzrok, widzę jakąś wystającą gałąź. Okulary mam dobre, Mariusz przed wyjazdem przebadał mój wzrok i wszystko było OK. Jak nic - gałąź. Jednak przypomina mi się opis z Lonely Planet - młode warany mogą wchodzić na drzewa. Wtem, kawałek drewna się poruszył. Teraz już wiem - to młody waran. Spoglądam jeszcze pytająco na anglojęzycznego przewodnika, skinął delikatnie głową i uśmiechnął się jakby chciał powiedzieć: "a nie mówiłem, że zobaczycie dzikiego warana". Za daleko na standardowy zoom, wyjmuje teleobiektyw ze stabilizacją, kadruję naciskam migawkę. Na szyi czuję oddech Toma, który już nie może doczekać się na swoją kolej wykorzystania obiektywu. Odchodzimy dalej aby nie niepokoić zwierzęcia. Przewodnik informuje nas, że warany do 3 lat, większość czasu spędzają na drzewach. Jest to ich behawioralny sposób na przetrwanie. W tym czasie są zagrożone przez wielu drapieżników: ssaki, ptaki a niejednokrotnie przez inne, starsze osobniki tego samego gatunku (kanibalizm jako łatwa forma zdobycia pożywienia). A młode warany, które dzieciństwo spędzają na drzewach, codziennie poranne godziny spędzają na wystawianiu skóry na promienie słoneczne. Wiadomo - zmiennocieplne gady.
   Co chwila nowy obiekt zainteresowań, nowe zwierzę, nowa roślina, ciekawe formy. Zastanawiam się czy starczy mi kart pamięci w aparacie i kamerze do końca wyprawy, gdy naraz widzę wysoko uniesiony kij przewodnika. Wszyscy wpadają na niego. Biedaczysko ledwo się podniósł. Przed nim dorosły, potężny waran. Spogląda na nas. Zaszliśmy mu drogę. Wpatrujemy się w siebie. Musimy ustąpić. On jest u siebie - to jego dżungla, jego koryto na poły wyschniętej rzeczki. Wśród nas ogromne poruszenie. Pierwszy raz spotykamy smoka z Komodo w jego naturze. Nie przy domku, czy restauracji, która serwuje łatwe żarcie. Ten jest z natury. Dyskretnie robię zdjęcia, filmuję. Nie możemy się napatrzeć. Zastanawiamy się czy on spogląda na nas jako potencjalne smakowite ofiary, czy jako przeszkodę na swej drodze.



Omijamy go i idziemy dalej. Po pół godzinie dochodzimy do starego wyschniętego koryta rzeki. Jest stara budka na palach, kryta bambusem. zatrzymujemy się w tym miejscu. Przewodnik mówi, że to miejsce do podglądania godów waranów. Mówi też, że 200-300 metrów stąd w 1974 roku zaginął pewien szwajcarski turysta; odłączył się od grupy osób, która eksplorowała wyspę. Po dwóch dniach znaleziono w pobliżu aparat fotograficzny i potłuczone jego okulary. Podobno jest kamień upamiętniający ten tragiczny incydent. No cóż... ciekawość świata wiąże się z ryzykiem, on je poniósł i nie przeżył. Idziemy dalej, korytem wyschniętej rzeki. Po bokach w burtach przewodnicy pokazują nam jamy po gniazdach samic smoków z Komodo. Czuć wśród nas napięcie i pewien dreszczyk grozy. Udziela się on i mnie. Zastanawiam się czy to tak perfekcyjnie zaplanowana przez przewodników narracja, czy faktycznie istnieje realne zagrożenie. Postanawiam to wykorzystać :-). (Ci którzy mnie znają osobiście wiedzą, że nie stronię od dowcipów i żartów.) Wszyscy przede mną, za mną tylko Mark i przewodnik zamykający pochód. Naraz skaczę do tyłu, łapię Marka za rękę i krzyczę: "Mark be careful!!!". Cholera. Zrobiłem to zbyt realistycznie. Mark wyskoczył na 2 metry w górę. Przewodnik zamiast nas bronić, zaczął uciekać do tyłu.... a ja?, dziękowałem Bogu, że to nie szedł Tom i nie miał właśnie w rękach Nikona z moim obiektywem... ;-). Mark się śmieje, całe szczęście, że się nie obraził. Swój chłop.
   Wychodzimy z dżungli i zaczynamy wspinać się po zboczach w górę. Co chwila przepiękne obrazki na rozpadliny i doliny, cudnie prezentuje się też zatoka morska. Dochodzimy na dość spore wzniesienie. Na łące słychać nieziemskie odgłosy świerszczy. Nagrywam. Chwila odpoczynku i schodzimy już w niższe partie.



Po godzinie dochodzimy do zabudowań Parku. Tak jak myślałem i tu w pobliżu jadłodajni kłębi się kilka smoków. Korzystam z okazji i im też robię zdjęcia. Ale to spotkanie nie robi już na mnie takiego wrażenia jak to przed 2 godzinami. Zauważam też chmarę jeleni timorskich. Część samców traci już poroże. Odchodzimy. Dziękujemy przewodnikom. Okazali się skarbnicą wiedzy. Dzięki ich obserwacjom i opowieściom mogliśmy obserwować kawałek niesamowitej legendarnej przyrody. Przychodzi mi na myśl historia z Nikolasem w Tana Toraja. Czasem warto eksplorować coś na własną rękę (dobrze jest wtedy teoretycznie przygotować się pod kątem obiektów które zwiedzamy), przeżywamy wtedy super przygodę, a czasem warto skorzystać z usług miejscowego (to ważne - miejscowego!) przewodnika, wskaże nam to co sami byśmy pominęli.
   Idąc do portu, oganiamy się przed napastliwymi sprzedawcami rękodzieł (co chcieliśmy, kupiliśmy dnia wczorajszego na łódce, od miejscowych rybaków). Wsiadamy do łajby. Odpływamy.
   Wizyta na Komodo okazała się, przynajmniej dla mnie, nieporównywalnie ciekawsza, niż ta - dnia poprzedniego, na Rince. Dlaczego tak? U Jacka Stefańskiego odczucia były odwrotne. Czy to sprawa wybranej trasy (wybraliśmy najdłuższe jej warianty na obu wyspach), czy też kompetencji i życzliwości przewodnika. Nie wiem. Jako leśnikowi i przyrodnikowi przychodzi na myśl jeszcze jeden powód - na Komodo byliśmy wcześnie rano, wtedy kiedy duża część zwierząt budzi się po nocy do życia; na Rince byliśmy po południu - skwar i potrzeba poszukania schronienia.
   Niemniej, zarówno jedna jak i druga wyspa, okazała się niezapomnianą przygodą. Spotkania z waranami, jeleniami timorskimi, bawołami błotnymi, małpami i wieloma, wieloma innymi ciekawymi zwierzętami. O roślinach i krajobrazach nawet nie wspominam. Przez pewien czas nie byłem przekonany o słuszności wyboru. Pamiętacie wątek "It's up to you"? Po archipelagu Togeanów zastanawialiśmy się gdzie dalej pojechać/popłynąć/polecieć. Chciałem na północ, wyszło na południe. Ale nie żałuję. Tak, wiem, wiem... pojawi się tu pewnie wiele komentarzy płci pięknej, w stylu: "zawsze trzeba słuchać kobiet"... Odpowiem wtedy: "nie zawsze ale czasem tak! :-)"


Przewodnik wskazuje palcem na mapie miejsce gdzie się znajdujemy

Wybieramy naszą trasę. Oczywiście najdłuższą (jest jeszcze jakaś adwenture ale tyle czasu już nie mamy)

Patyczak - owad wyglądem przypominający gałązki. Dość dużych rozmiarów. Nie, to nie ja oderwałem mu tylna lewą nóżkę.

Odchody łaskuna. Zastanawiamy się czy na miejscu nie zaparzyć z nich najlepszej kawy - kopi luwak... ;-)

Samiec jelenia timorskiego, zwany też sambarem sundajskim.

Niestety był bardzo płochliwy. Podczas jego ucieczki, próbowałem panoramować ale jakość - jak widać :-(

Owoce tamaryndowca indyjskiego. Bardzo pyszne, kwaśne. Dojrzałe nawet ciutkę słodkie

Niektórzy w nich zasmakowali :-)

Kolorowe ptactwo.

Kopiec/gniazdo w którym samica warana złożyła jaja.

Mały waran dorastający w koronach drzew. Tylko tam mają szansę dorosnąć do bezpiecznych wymiarów. Ten o poranku wygrzewał się na słońcu.

Dorosły dziki osobnik, którego spotkaliśmy na naszej ścieżce przez dżunglę.

Dzikie kuraki, prawdopodobnie indyki - częsty łup smoków

Dzikie storczyki  na drzewach. Z dedykacją dla czytającej ten blog płci pięknej :-)
 
 Chatka do podglądania godów waranów. W pobliżu miejsce, gdzie pewien Szwajcar tragicznie dokończył żywota.
 
 

Idziemy okresowo wyschniętym korytem rzeki. Napięcie sięga zenitu. W podobnej scenerii żartuję z Marka :-)
 

 Roślina, której nazwy nie pamiętam, nazywana przez miejscowych drzewną dynią
 
 
Jak wyżej, w większej liczbie.   
 
 
Autor postu wraz z córką
 
Natalia i Karolina 
 
 
Widoki na wzgórza Komodo.
 
 Kolorowe ptactwo
 
Orzeł 
 
 
 
 
Waran wylegujący się w pobliżu siedzimy Parku.
 
Jelenie timorskie w pobliżu siedziby Parku 
 
 
 
Tak się kończy przygoda ze smokami z Komodo jeśli zbyt blisko się do nich podejdzie ... :-(
 
 

Wyświetl większą mapę