(Natalia)
Rano mały problem - nie ma Riko i nie ma kierowcy z samochodem terenowym. Po jakimś czasie pojawia się zdenerwowany Riko. Dzwoni wykrzykuje cos w słuchawkę, przeprasza...
Tata mówi, że przewidział taką sytuację :-). Po godzinie pojawia się inny kierowca z tym samym co wczoraj uzgadnianym samochodem terenowym....
Szkoda czasu, wraz z Rico oraz kierowcą wyruszamy w podróż do małego królestwa Boti.
Liczy one nie więcej niż siedemdziesiąt rodzin, a władzę sprawuje tu król wraz
ze swoją żoną.
Wsiadamy do dużego samochodu terenowego. Nasz kierowca posługuje się bahasia indonesia, a także tradycyjnym językiem boti, więc aby się z nim porozumieć prosimy Rico o pomoc.
Droga do wioski jest bardzo kręta, długa i
niebezpieczna. Niezbyt wygodną podróż rekompensują nam natomiast piękne widoki
zza okien. Patrzymy w dół, pod nami rozpościera się panorama na Soe. Tata prosi
kierowcę o krótki postój (co za nowość) i zabiera się za fotografowanie. Gdy
już mamy kolejne „1000” zdjęć na karcie ruszamy dalej.
Po
jakimś czasie spędzonym na jeździe poprzez dżunglę, wreszcie przejeżdżamy przez
bramę z napisem głoszącym, iż wjeżdżamy na teren królestwa Boti. Nasz kierowca
zatrzymuje samochód, wychodzimy z pojazdu, zabieramy kilka paczek papierosów
oraz orzeszki betelu (zgodnie ze zwyczajem mamy to podarować rodzinie
królewskiej).
Zostajemy
poprowadzeni na spotkanie z królem. Niestety jest on zajęty, więc wita nas jego
córka wraz z dzieckiem i mężem oraz siostra królowej. Nie wiem jak reszta, ale
ja czuję się bardzo dziwnie i niezręcznie. Kłaniamy się lekko, dajemy prezenty
i otrzymujemy pozwolenie na zajęcie miejsc. Siedzimy przed chatką z widokiem na
„ogród”, a dookoła otaczają nas bananowce, które dają przyjemny cień. Chwilę
później zostajemy poczęstowani bardzo słodką herbatą oraz ciasteczkami.
Niezależnie od naszej woli musimy spożyć podany posiłek, aby potem pozwolono
nam zwiedzić resztę królestwa. Siedzimy w ciszy, przerywanej tylko chrupaniem
lub siorbaniem.
Wreszcie
prosimy Rico, aby porozmawiał z naszym kierowcą, a ten z członkami rodziny
królewskiej. Na szczęście dostaliśmy pozwolenie na zwiedzanie wioski. Co za
ulga wreszcie móc się uwolnić od tej niezręcznej atmosfery. Tata prosi jeszcze
o kilka zdjęć z gospodarzami i ruszamy w głąb Boti.
Oglądamy
tradycyjne narzędzia, nietypową architekturę. Na linkach wiszą suszące się
krowie jelita. Wyglądają trochę jak
przysmażony bekon ;)
Jeden
z mieszkańców prowadzi nas dalej do „domku” poświęconemu historii Boti.
Dowiadujemy się, że wcześniejszy król został wypędzony z królestwa za to, że
poślubił kobietę z pobliskiej chrześcijańskiej wioski. Na ścianach wiszą
zdjęcia starego króla, a także obecnego. Wpisujemy się do księgi gości i
idziemy dalej. Królowa, jej siostra oraz córka i jeszcze inne kobiety siedzą na
bambusowej macie i tkają. Każda ma inne zadanie. Pierwsza rozdziela wełnę,
kolejna formuje z niej wałeczki, następnie jest ona „prasowana” i tworzone są
długie, pojedyncze sznureczki, z których powstają chodniczki bądź szale.
Po
wizycie w Boti jedziemy do pobliskiej wioski gdzie jest szkoła dla dzieci z
okolicznych wiosek sąsiadujących z Boti. Niesamowita atmosfera, dzieciaki
rozwrzeszczane ale sympatyczne względem nas. Dyrektor szkoły uprzejmie zgadza
się na robienie zdjęć. Dajemu mu kilka podarków dla szkoły. Nasz kierowca pyta
nas czy pamiętamy to zdjęcie ‘starego króla’ Boti? Oczywiście! Proponuje, że
może nas do niego zawieść. Tak więc jedziemy na spotkanie z byłym królem. Mieszka
wraz ze swoja stara żoną i córka, która się nas bardzo wstydzi i nie pozwala
robić sobie zdjęć. Poniekąd słusznie, gdyż obiektyw Taty, zastępuje mu 3 oko
;-). Poproszeni zostaliśmy o symboliczną darowiznę, z drobnych zostały nam
tylko 1 dolarówki, więc dajemy dolara. Gospodarzowi to wystarcza. Rozmawiamy z
gospodarzami za pośrednictwem Rico, a następnie kierowcy. Pytamy, czy nie
żałuje ‘wypędzenia z raju’. Wymownie milczy.
Boti
to taki lud, wśród którego nie zdarzają się złe rzeczy. Król mówi, że w
indonezyjskich więzieniach jeszcze nigdy nie siedział żaden członek plemienia
Boti. Oni lubią pokój, a jednocześnie szanują swoja autonomię. Starają się aby
nie było wielkiej integracji z mieszkańcami okolicznych wiosek i ich kulturą
odziedziczoną po holenderskich, czy portugalskich kolonizatorach. Podobno jest
tak, że jeśli ktoś przywłaszczy sobie (świadomie nie używam słowa ‘ukradnie’)
jakąś rzecz od innego człowieka Boti, następnego dnia inni przynoszą mu podobne
rzeczy w większej liczbie – myśląc, że mu ich brakuje. Jeśli przywłaszczy sobie
cudzego banana, przyniosą mu cała kiść, a następnie posadzą mu bananowca przed
chatą. Jeśli zabierze suszące się bawole jelita, przyprowadzają całego cielaka.
Podoba mi się to. Mniej już jednak to, że ich wiara to wiara nie chrześcijańska
ale wiara w duchy, czyli animizm.
Po
południu jesteśmy z powrotem do Soe. Miki proponuje nam podwózkę do Kefamenanu.
Zabiera całą rodzinę (żonę oraz trójkę dzieci) i jedziemy.
Późnym
wieczorem przyjeżdżamy do Kefa. Nasz przyjaciel pomaga nam w znalezieniu
noclegu. Tu jest niewielki wybór, z tego co się dowiadujemy są dwa jako takie
hotele. Zgodnie za namową Mikiego wybieramy jeden z nich. Ogromny budynek i
pokoje przestronne. Kierujemy się do naszego pokoju, a cała rodzina idzie za
nami. Jesteśmy bardzo zdziwieni sytuacją, gdyż pożegnaliśmy się z nimi przy
recepcji. Mickey nie może się od nas oderwać, ale wreszcie tłumaczymy się
ogromnym zmęczeniem. Żegnamy się i rzucamy się na łóżka. Musimy jednak coś
zjeść. Ciemną uliczką idziemy kilkaset metrów na zachód. Kolo nas przebiegają
szczury ale dla nas to już normalny widok. Robimy zakupy w jakimś lokalnym
sklepiku, którego właścicielka pochodzi z Medan na Sumatrze – my tam byliśmy!
Więc mimo braków językowych sympatycznie się nam gaworzy w zjęzyku migowym i
szczątkowych słowach w bahasia. W drodze powrotnej wchodzimy do warunga i
zamawiamy gorące jedzenie. Poprosiłam o moją już ulubioną zupkę z klopsikami – bakso.
Tata zauważa biednego człowieka siedzącego na brzegu jadłodajni. Pyta go na
migi czy jest głodny. Potakuje. Zamawiamy dla niego posiłek. Delikatnym, acz
dumnym ukłonem dziękuję nam za życzliwość.
Naprawdę
zmęczeni długim dniem, zasypiamy twardym snem.
[NS]
Ume kebubu, wszędobylskie na Timorze chatynki ze strzechy.
Timorczyk.
W drodze do Boti.
Timorczyk.
Gdzieś tam leży zapomniane królestwo Boti.
Jak się nazywa ta chatka?... Już wiecie :-)
Teraz wiemy dlaczego bez 4x4 tam byśmy się nie dostali.
W drodze.
Nasz terenowiec w akcji.
Brama do królestwa Boti.
Wspólne zdjęcie z królewską rodziną (z prawej). Od lewej nasz kierowca znający język Boti i Rico.
W wiosce Boti.
Suszące się jelita bawole.
"Letnie kuchnie" ;-)
Wyroby z gliny - z tego miedzy innymi słyną Boti. Generalnie są samowystarczalni.
Hodują też bydło.
Z którego po zabiciu nic się nie zmarnuje.
Dawny król Boti. Obecnie na wygnaniu...
Tkactwo to pospolite wśród Boti zajęcie.
Dwa pokolenia Boti.
Nasz terenowiec.
Szkoła w sąsiedniej do ludu Boti wiosce.
Szczęśliwe dzieciaki :-)
Obowiązkowe pamiątkowe zdjęcie z dyrektorem szkoły (inaczej nie byłoby innych zdjęć ;-) ).
To zdjęcie dedykujemy naszej wiernej czytelniczce - Asi Kowalczyk. (Papierowy oryginał na miejscu)
Z wizytą u starego - wygnanego króla Boti. Ten miał czas aby nas przyjąć ;-)
Stary król Boti co to wybrał inne życie...
To zdjęcie dedykujemy Mirkowi Feculakowi - obyś chłopie przez życie szedł tak pogodnie jak ten szczęśliwy Timorczyk :-)
Pisaliśmy już, że dzieciaki w Indonezji to prawdziwy skarb? :-)
W drodze powrotnej. Kierowca ciągle żuje betel. Mamy wrażenie, że energia go zaraz rozerwie. Jesteśmy w górach. To pamiątkowe zdjęcie, gdybyśmy mieli nie dojechać cało.... ;-)
Nasz kierowca. Nie mamy zdjęcia jak się na czerwono uśmiecha... ;-) Jednak bez jego znajomości języka Boti nie zostalibyśmy wpuszczeni na ich terytorium.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz