(Sławek)
Ruteng to w miejscowym języku nazwa pewnego drzewa dość dobrze znanego w Polsce - Ficus benjamina. W Polsce to ozdobna roślinka doniczkowa, dość podatna na wszelkiego rodzaju fantazje florystów, czy producentów drzewek bonsai. Tu w kraju Manggarai to drzewo zawsze rosło w centralnej części wioski, w kamiennym kręgu. Było drzewem świętym.
4 km na północ od Ruteng leży tradycyjna wioska ludu Manggarai - Ruteng Pu'u. Nie ma jej w żadnym przewodniku Lonely Planet. Donatus twierdzi, że warto ją zobaczyć. Jedziemy.
Tradycyjne domki z desek na planie okręgu, czasem ośmioboku, a czasem zwyczajne czworoboczne. Ze szpiczastymi dachami krytymi trzciną. W centralnej część wioski jest plac z kamiennym kręgiem, domki znajdują się dopiero poza obrysem kamiennego muru. Po środku święte drzewko - Ficus.
Obchodzimy wioskę dookoła, jakby wyludniona. Kilkoro dzieci, jakiś robotnik budowlany i tyle... Domy pootwierane, nikt nie pilnuje, bo niby czego. Zaglądam do kilku z nich, biednie ale czysto. Na zewnątrz, na matach suszą się ziarna kawy. Już wiem, że to arabica.
W drodze do samochodu widzimy lokalny cmentarz katolicki zaszyty w dżungli. Lubie takie klimaty, wiec przyglądam się nagrobkom, płytom z datami urodzin i śmierci. Cmentarz ma już sporo lat...
Wracamy do Ruteng. Donatus chce kupić jakąś część do samochodu, która jest dostępna tylko w tym miasteczku, my zaś chcielibyśmy w końcu coś zjeść. Prosimy też Donatusa aby pomógł nam znaleźć płytę z muzyką poco-poco, która cały czas (od wczoraj) mi gra w tyle głowy :-).
Donatus nam pomaga, wyszukuje ale klapa - nigdzie. W desperacji kupujemy płytke z jakimś lokalnym wykonawcą. Nikt tu się jednak prawami autorskimi nie przejmuje - większość płyt to 'piraty'.
Jeść, jeść...! Donatus widzi nasze miny i mówi:
- Jedziemy coś zjeść. Jak wejdziemy do środka nie przerażajcie się wyglądem kuchni.
- Nas nie jest w stanie nic teraz przerazić a już tym bardziej kuchnia - odpowiadamy.
Wchodzimy do jakiegoś ustronnego małego lokaliku. Fakt, niezbyt czysto i jakoś ... pustawo. Zamawiamy jedzenie. Są owoce morza. Szalejemy - wiadomo - człek głodny, zjadłby wieloryba ;-) Bintang. Zimny bintang! :-) Ufff... Chłodząc się piwem dopytuję naszego kierowcę, czy istnieje możliwość zajrzeć do kuchni. Jasne - szef kuchni to jego kumpel. Swego czasu gotował na Bali i jest jakby takim miejscowym Gordonem Ramsayem. Jak już wszedłem do kuchni i mnie 'Gordon' nie goni to w przypływie śmiałości dopytuje szefa, czy swoje danie mogę sam przyrządzić. Zgadza się ale składniki on będzie wrzucał ;-)
Jakież to pyszne jedzonko było.... :-)
[SS]
Wioska Ruteng Pu'u, z kamiennym dziedzińcem i centralnie rosnącym drzewem.
Część domów kryta już niestety falistą blachą...
... ale część trzciną. Na pierwszym planie susząca się kawa.
Tradycyjny domek ludu Manggarai.
Kawa. Wydaje nam się, że głównie z tego utrzymują się mieszkańcy tej wioski.
W tych okolicach króluje arabica.
Pojedynczy mieszkańcy wioski.
Naturalna sukcesja w architekturze - po prawej tradycyjna chata, choć z blachą na dachu; po lewej - cegła... :-/
Nadąsany strażnik wioski.
Dzieci chyba lubią Natkę... ;-)
Nieopodal tradycyjnej wioski Pu'u, w dżungli, znajduje się cmentarz katolicki.
Drzewko fikusa.
W poszukiwaniu płyt z muzyką poco-poco. Donatus to jednak super przewodnik :-)
Trafiamy w końcu do lokalnej jadłodajni.
W kuchni.
Szef jest tolerancyjny, w końcu na Bali gotował... ;-)
Zupa szparagowa nie miała sobie równych.
Zimny bintang jako deser ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz