sobota, 18 lipca 2015

2015 - 6. Wyprawa na motorkach

14.07.2015
(Slawek)

- Pobudka, wstajemy! - wydzieram sie ledwo otwierajac oczy, przyzwyczajony, ze zawsze sie gdzies rano spieszymy.
- No co ty tata, jest przed 7 rano - burczy Natka.
Slysze pianie kogutow i szum fal, tak bliski jakby chcialy sie dostac do naszego pokoju. Wstaje. Na zewnatrz i pochmurno i miejscami niebieskie niebo ale nie pada. Robie kilka zdjec na Morze Banda i staram sie obudzic dziewczyny.
Razem z Natka wpadamy do wody. Fale wysokie ale to fajnie, przeskakujemy kolejne balwany wody.... [Całość posta niżej]
    O 9 rano przyjezdza na motorku Julian, czekamy na drugi. Po kilkunastu minutach przyjezdza na nim jego zona. To skuter z automatyczna skrzynia, wiec wszystko powinno byc ok. Oby tylko pamietac, ze tu jest lewostronny ruch...
Siadamy na motorki (Karolina z Julianem, Natka ze mna) i w droge! :-)
Przejezdzamy przez miasteczko Kota Saparua i kierujemy sie na polnony wschod wyspy. Jak to sie stalo, ze nikogo nie rozjechalismy, jadac przez market (bazar), tego nie wiem. Moze dlatego sie nam udalo, ze to piesi musza zawsze uwazac - jak w Indiach... ;-).
    Teren dosc pagorkowaty ale jedziemy po asfalcie. Wiele tu km utwardzonych drog nie ma, jednak podobno da sie dostac w4 rozne konce wyspy motorkiem. Wiekszosc wyspy jest niedostepna - to dzungla. Na nizinach, polaczone ze sona droga leza nieliczne wioski. Mijamy Tuhaha, Mahu, Ihamahu i dojezdamy do cypelka z wioska Nolloth. Wszedzie wzbudzamy sensacje. Kto nas widzi - z automatu wydobywa mu sie okrzyk z ust: Misterrrr!!!! Oni chyba sie rodza z tym okrzykiem na ustach i z papierosem w dloni zamiast smoczka (w zasadzie 100% meskiej populacji w Indonezji pali papierosy).



   W Nolloth Julian lapie gume. W tylnym kole brak powietrza. Troche sie smiejemy, ze to przez Karoline ale okazuje sie, ze tuz obok jest warsztat wulkanizacyjny. Przypadek? ;-). Przypominaja sie nam sceny z filmu Barei - 'Zmiennicy'. W trojke czekamy az Julian zalatwi sprawe z kolem. Podchodzi do nas miejscowy facet. Standardowa, grzecznosciowa wymiana zdan. Pada pytanie o wiare. Widzimy krzyzyk na jego szyi. Mowi ze jest protestantem, my ze katolikami ale wspolnie dochodzimy do stwierdzenia, ze to prawie ta sama wiara. Dopytujemy o religie na wyspie. Sa tylko 2 wioski (Kulur i Sirisori), w ktorej zyja muzulmanie, reszta to protestanci, czyli zdecydowana wiekszosc. W kazdej wiosce jest co najmniej 1 kosciol, i tak jak widzielismy po drodze, jest to najwiekszy i najokazalszy budynek w kazdej miejscowosci. Jehosua opowiada tez nam o stosunkowo niedawnym konflikcie, ktory mial miejsce na Molukach. W 1999 roku w Ambon wybuchly zamieszki na tle religijnym, trwaly prawie 4 lata. Zginelo okolo 4 tysiecy ludzi. Muzulmanie, ktorzy zostali podburzeni przez przyjezdnych z Jawy dzihadystow, mordowali, rabowali chrzescijan (ktorych na Molukah jest okolo 15-20%). W tamtych dniach, ocaleni chrzescijanie chronili sie na niedostepnych wzgorzach i w dzungli. Zamieszki probowalo opanowac wojsko lecz podobno sa dowody na to ze wielu zolnierzy takze dokonywalo rzezi. Chrzescijanie probowali rewanzowac sie w kolejnych miesiacach aktami terroru i tak konflikt utrzymyal sie przez lata. Teraz podobno jest OK. Ale wzajemna niechec i pamiec po wydarzeniach zostala.
   W pewnym momencie Jehosua zaprasza nas do siebie do domu. Spojrzelismy po sobie... Probujemy sie wymigac, mowac ze czekamy na naszego znajomego. Jednak nalega. No coz obiecujemy ze na 5-10 minut wpadniemy jak tylko wroci Julian z naprawionym kolem. Nowopoznany znajomy mowi, ze mieszka w sasiedniej wiosce - Itawaka. Hmmm... - my takze tam zmierzamy. Zgadzamy sie. Opowiada jeszcze o swoim zyciu - przez kilkanascie lat pracowal na platformie wiertniczej w Australii, ma zone Chinke i 3 dorastajacych dzieci.
   Wraca Julian. Pokazuje, ze ma nowa opone. Pytamy Juliana czy nie bedie problemu jesli na chwile zatrzymamy sie u znajomego. Zgadza sie. Jehosua lapie jakis ojek (podwozka motorowa) i jedziemy do sasiedniej, najdalszej wioski.
   Domek Jehosuy jest niski ale ladny, w ogrodku betonowy stawik z rybkami, zapewne z akcentami feng shui, w srodku schludnie i ladnie. Poznajmy zone i dwojke dorastajacych synow. Przed gankiem wypucowany Harley D. - jak na te wyspy to szczyt luksusu. Zastanawiamy sie z dziewczynami skad te zaproszenie...?
- Czy wpiszecie swoje imiona i nazwiska i adresy do tego zeszytu? - pyta Jehosua.
Spogladamy zdziwieni po sobie. Otwieram zeszyt, a tam adresy osob roznej narodowosci. Znajduje tez jakiegos Petera z Czech ;-). Wpisujemy sie i my.
Tak sobie myslimy - rozne ludzie maja pasje i zainteresowania :-).



   Robimy pamiatkowe zdjecie przed domem (musze je wyslac), zegnmy sie i jedziemy dalej. Na koncu wioski konczy sie droga, my skrecamy w udeptana sciezke. Po 100 metrach parkujemy i idziemy ledwo widoczna sciezynka przez dzungle. Schodzimy w dol ku brzegowi. Julian opowiada nam w miedzyczasie o drzewach i owocach na nich rosnacych. W pewnej chwili pokazuje wiszace obok nas zolte owoce - jak zolte duze sliwki lub zolte morele. Na poczatku nie moge zrozumiec co to jest. W koncu staje sie jasne! :-). Julian zrywa owoc, rozcina nozem i pokazuja sie dwa obiekty pozadania dawnych naszych przodkow - owoc galki muszkatalowej oraz okalajaca go czerwono-szkarlatna delikatnie poszarpana osnowka - tzw. kwiat muszkatalowy (w rzeczywistosci z kwiatem niewiele majacym wspolnego). Kwiat jest ceniony bardziej niz owoc, dodaje sie go do potraw, Julian mowi, ze glownie do zup (jak nasz europejski szafran). Probujemy galki, swiezej galki - ma intensywny lekko cierpki aromat. Nasz przewodnik mowi, ze okalajaca i 'kwiat' i orzech galki miesista skorke takze mozna jesc - kroi sie na cienkie paski, zasypuje cukrem i po schlodzeniu w lodowce zajada sie na surowo. Probujemy skorki - jest kwasno cierpka - tak jak nasz owoc pigwowca.
  Zadowoleni z takiego odkrycia (jednego z celow naszej podrozy) idziemy na brzeg morza. Fale sa tu zdecydowanie mniejsze niz w Saparua. Woda z brzegu metna. No coz chcielismy posnorklowac? Chcielismy. Przebieramy sie w pianki (jakos obawiam sie podczas monsunu meduz w plytkich wodach) i wskakujemy do wody.
   Kurde, nic nie widac. Wyplywamy dalej. Rafa slaba, wrecz szczatkowa. Pojedyncze ukwialy i malenkie rybki. Domyslam sie ze jest to efekt nielegalnego polowu, prz pomocy dynamitu. Jest to duzy problem w Indonezji. Staram sie zejsc nizej aby z bliska porobic zdjecia ale.... zobaczcie sami:


   Po godzinie wychodzimy. Julian czestuje nas owocami przypominajcymi male mango. Smaczne.
   Wczoraj jak ustalalismy z Julianem nasza trase, wspomnialem mu, ze bardzo chcielibysmy zobaczyc jakies jaskinie. I wlasnie teraz Julian mowi, ze tam jedziemy. Prosze go tylko abysmy mogli sie zatrzymac przy miejscowych cmentarzach, ktore widzielismy po drodze. Podobno mamy zobaczyc chinski....
   Jedyna droga aby wrocic to ta, ktora przyjechalismy. Po drodze mijamy kolonialne ruiny czyjejs posiadlosci. Jest tez zapuszczony cmentarz. Zatrzymujemy sie z Natka przy jednym z nowszych. Ciekawostka jest to ze groby posiadaja dachy. Pozniej Julian na moje pytanie 'dlaczego tak?', nie moze zrozumiec dlaczego inni (np. muzulmanie lub Chinczycy buduja groby bez dachow - 'przeciez na zmarlego bedzie deszcz kapal...'.



  Jedziemy dalej i zatrzymujemy sie przy wzniesieniu na ktorym jest chinski cmentarz. Dziewczyny nie chca sie wdrapywac na gorke, wiec ide sam z aparatem.
Wiekszosc grobow ma jakis dziwny ksztalt ale co istotne, na wiekszosci nagrobkow oprocz chinskich 'krzaczkow' jest znak krzyza. A wiec przejeli wiare chrzescijan.
Wracam. Pytam ilu Chinczykow mieszka na wyspie, skoro utworzyli wlasny cmentarz. Julian szacuje na 200-300. Glownie zajmuja sie handlem, czesto sa wlascicielami sklepow i roznych skladow handlowych.



  Droga biegnie prosto, my jednak odbijamy w lewo, w waska (moze 1 m szerokosci) betonowa sciezke. Na samym jej koncu (moze z 300 m) jest jaskinia. Poczatkowo wydaje sie nam, ze to dziura w ziemi. Schodzimy nizej. To jaskinia wapienna. Na dnie przejrzysta czysta woda. Staramy sie oswietlic jej wnetrze latarka z komorki (wszyscy zapomnieli latarki). Jaskinia robi duze wrazenie na nas. Wspolnie z Natka schodzimy na samo jej dno. Skaczemy miedzy wystajacymi z wody glazami. Oswietlamy drugi jej koniec. Ciemnosci. W przeciwleglym jest tylko komin, przez ktore widac kawalek dzungli. Smakujemy wode. Jest mocno wapienna (chyba), tak jak nasza Muszynianka. Wychodzimy. Tak, jaskinia zrobila na nas mega wrazenie. Mowie Julianowi, ze znacznie lepsze niz snorkowanie.... ;-). Przejal sie. Wszak snorklowanie mialo byc naszym nr 1.... ;-). Zartujemy.
   Julian pyta czy chcemy pojechac do innej wioski - Kulur. Pewnie ze chcemy. Po drodze wjezdamy w sciezke prowdzaca do resortu jak sie pozniej okazalo. Calosc jest ogrodzona wysokim plotem i zamknieta szczelna brama. Nasz przewodnik mowi, ze to wlasnosc jego przyjaciela, wiec wydziera sie na calego aby nas wpuscic. Po 5 minutach jakies dziecko otwiera nam bramke. W srodku podupadajace bungalowy i resteracja - wszystko puste - low seson. Karolinie udaje sie podpatrzec cennik wiszacy na haku - 300 tys za osobe. Zdzierstwo, czysty rozboj... ;-) Julian mowi ze tu biali nie trafiaja to miejsce dla mieszkancow Ambon. Chodimy po plazy, jest odplyw, udaje sie nam zobaczyc 2 polmetrowe mureny i wszelkiej masci kraby. Na snorkeling juz nie za bardzo mamy ochote.
   Jedziemy do Kulur, tu takze jest maly port, z ktorego odplywaja lodzie na najwieksza wyspe Molukow - Seram. Chcemy cos zjesc ale jest tylo 1 warung prowadzony przez muzulmanow. Karolina, jednak proponuje zmiane miejsca... ;-)
Wracamy do Saparua. Po drodze co chwila alpie nas deszcz ale jest przyjemnie cieply. Co sie zmoczymy to za kilka chwil jestesmy susi. Po drodze wzgorza i dzungla, na nizinach wzdloz drogi plantacje rosliny z wygladu przypominajaca papaje - pozniej dowiaduje sie ze to kus-kus.
   W Saparua jedziemy do 'naszej' resteuracyjki. Zapraszamy tez Juliana na obiad. Wszyscy wybieramy kurczaka z glebokiego tluszczu. Prosimy tez o Bintanga - tego ostatniego nestety nie ma w pobliskim sklepie.
- To nic, na pewno jest u Chinczyka - mowi Julian.
Wspolnie idziemy tam po piwo. Faktycznie jest i to bardzo zimne, z lodowki. Nawet stosunkowo tanie jak na Indonezje (28 tys.). Julian pyta sie czy w moim kraju piwo tez jest takie drogie.
- Nie Julian, u nas piwo kosztuje pol dolara, a calego kosztuje juz takie bardzo dobre :-) - smieje sie z jego miny - no i europejskie piwa sa tez zdecydowanie lepsze niz bintang! Ale w taki upal i bintang jest dobry, zwlaszcza ten, dobrze schlodzony :-). Piwo pijemy do kurczaka.

Wracamy do siebie. Rozliczamy sie z Julianem i umawiamy na dzien nastepny. Mamy jechac na poludnie wyspy - w okolice Ouw.

    Reszte dnia spedzamy na rozmyslaniach. Dziewczyny odkrywaja na komorkach filmy i zdjecia z Miskiem, wiec mamy radoche do wieczora :-)
   A ja sprawdzam trase jaka dzis przejechalismy. Mam na tablecie dwa programy - Maps.me oraz Locus Free, zwlaszcza ten ostatni jest naprawde super. W tym miejscu podziekowania dla Roberta Hildebranda za Jego support techniczny na naszym tablecie. Dzieki Stary! :-)
Idziemy spac.
[SS]




Na motorku. Oby nie pomylic stron jezdni... ;-)

W oczekiwaniu na naprawe kola.

W Nolloth wiekszosc ludzi ma przed domami szopke noworoczna lub inne religijne sceny.

Rafa nie powala, generalnie jest zniszczona.


W Itawaka na nabrzezu. To tu snorkowalismy.

Przejscie przez dzungle...

Tu gdzies rosna drzewa muszkatalowe.

Klasyczna i typowa dla tych rejonow wiejska zabudowa.


Cmentarzyk z daszkami.

Chinski cmentarz.

cd.
Wejscie do jaskini.

 Wnetrze.

Komin.

Przez sciezke w dzungli na motorkach.

Jedziemy do Kulur.

Odplyw przy miejscowym resorcie.

Niebieska rozgwiazda (ktora?... ;-) )

Zasluzony kurczak z bintangiem :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz