wtorek, 27 sierpnia 2013

Powrót do Labuanbajo

31.07.2013


Już po zachodzie słońca dopływamy do portu w Labuanbajo. Ostatnie pożegnania z załogą, szczególnie z kapitanem, wyrzucamy nasze bagaże na brzeg i razem z Francuzami idziemy wzdłuż molo do portu. Mark miał w planach wyjazd tego samego dnia z miasta. Camila i Tom -, zarezerwowali już wcześniej hotel. My nie mamy tego komfortu. Decydujemy się spróbować znaleźć jakiś tani pokój w ich hotelu. Dzielnica portowa i jednocześnie największa ulica w miasteczku koncentrują cały ruch turystyczny; wszędzie blisko. Niestety w hotelu Francuzów nie ma już wolnych pokoi. Wymieniamy się więc na pożegnanie z Camila i Tomem adresami mailowymi i idziemy uliczką na południe. Z Lonely Planet wiemy, że jest tam jeszcze kilka potencjalnych miejsc noclegowych, w ostateczności przenocujemy gdzieś w porcie. Ta ostatnia myśl jednak szybko mi czmycha, gdy widzę całą masę szczurów w na pół otwartych rynsztokach - miałbym problem z Karoliną ;-). Po drodze zauważamy gości "od Piszczka i Lewandowskiego" (to Ci, którzy pomogli nam załatwić rejs łajbą na Komodo), udają, że nas nie widzą i próbują się skryć w swoim biurze. Zastanawia mnie to; dlaczego się tak wypłoszyli? My jednak kiwamy im rękoma. Nie maja wyjścia - muszą się z nami spotkać. Jakoś nieśmiało, ze zwieszonymi głowami dopytują jak się udał trip ale widać, że to pytanie z grzeczności. My jednak roześmiani, wesoło odpowiadamy, że super przygody mieliśmy i jesteśmy bardzo zadowoleni. Opowiadamy o smokach, o nurkowaniach, w końcu o samej łajbie i jej kapitanie. I w tym momencie widzę największe zażenowanie z ich strony, nieśmiało spoglądają na siebie ale zaraz się rozkręcają i już normalnie z nami rozmawiają. Mogę się jedynie domyślać, że chodzi o łajbę. Zgodnie z ustaleniami miał być super wygodny statek (choć my tego nie wymagaliśmy) i wszędzie naj... :-). Wszędzie było naj, a łajba? No cóż - nam przypadła do gustu. Miała swój klimat i w zasadzie nie zamienilibyśmy naszej przygody na niej na jakąś wygodniejszą łódkę. Wszystko co zdarzyło się przez te dwa dni było wielką przygodą.  Kapitan - niemowa, Rajan, który studiuje anglistykę 'na turystach', kucharz, którego umiejętności nie wiele odbiegają od poziomu Gordona Ramsay'a oraz nietypowy, jak na Indonezję, cichy i spokojny chłopak do pomocy, okazali się dla nas niesamowitym tłem, 'dodatkiem' do przyrody którą widzieliśmy na Rince, Komodo i w wodach Morza Flores.
   Łajba nasza okazała się jedną z najgorszych tam pływających ale nam to nie przeszkadzało. Wręcz byliśmy z niej zadowoleni. I właśnie to zostało teraz wyjaśnione. Polecają nam jakiś hotelik. kilkadziesiąt kroków i jesteśmy przy recepcji. Jest jeden wolny pokój. Zaproponowana cena nie dla nas. To znaczy - dla nas ale już zdążyliśmy przywyknąć do miejscowych indonezyjskich relacji. Targujemy. Gość opuszcza znacznie ale mówi, że odetnie nam ciepłą wodę. No i dobrze. Na co nam ciepła woda? Dobijamy targu i pakujemy się do środka. Miło i czysto. Jest łazienka, w kafelkach, z prysznicem i sedesem, jest też mandi z czystą wodą i naczynkiem-polewajką w środku. Po warunkach na łajbie to wręcz luksusy. Jest klima, więc ustawiamy na maxa i na chwilę rzucamy się na łóżko.
  Kasa. Przychodzi nam na myśl podejście do wartości pieniądza. Zapewne to kolejne targowanie wzbudza w nas ten temat. Wartość wynajęcia pokoju/kupna posiłku/jakiejkolwiek rzeczy może być tak różna. Dla miejscowych wydanie 1-2$ na całodzienny posiłek jest jak najbardziej realne. Dla nas - Europejczyków, ta cena wydaje się śmiesznie niska. Podczas naszych podróży staramy się jednak podchodzić do tematu wydawania pieniędzy, w sposób tubylczy-miejscowy. Jeśli coś kosztuje lokalnego mieszkańca 1$ to dlaczego my mamy płacić za to samo 10, czy 20$? I nie chodzi o to czy nas na ten zbytek stać, czy też nie, tylko wynika to ze zwykłego poczucia się oszukanym. Mocno owe podejście przetrenowaliśmy swego czasu w Indiach i tak już nam jakoś zostało w podróżach po Azji zostało. Czasem związane z tym są śmieszne historie, gdy świeżo po powrocie do Polski, próbujemy coś targować w sklepie i opamiętujemy się gdy widzimy wielkie zdziwione oczy sprzedawczyni... ;-). Temat targowania w Azji i podejścia do pieniędzy jest jednak szerszy i może warto o  tym wspomnieć. Tam gdzie podróżujemy najczęściej mamy do czynienia ze społecznościami bardzo biednymi, dla których każdy 1$, czy 1E ma znaczenie. Czasem gdy widzimy potrzebę pomocy komuś potrzebującemu - pomagamy. Jednak zdajemy sobie sprawę, że nie pomożemy wszystkim. Niekiedy jest to nasz duży dylemat, na ile jesteśmy tylko obserwatorami czyjejś tragedii a na ile możemy i jesteśmy w stanie pomóc. Kończąc temat podejścia do wartości pieniądza - staramy się być wrażliwi na innych ale nie lubimy jeśli ktoś (najczęściej pracujący w turystyce) próbuje traktować nas jak chodzący, żywy bankomat, z którego można wyjąć nieograniczoną kasę.
  Nic to. Już dawno jest ciemno. Zapewne stragany z ulicznym jedzeniem zaczęły działać. Wychodzimy. Dowiedzieliśmy się, że na końcu portowej ulicy, w kierunku północnym, za zakrętem są liczne 'restauracyjki' dla miejscowych, czyli coś co nas interesuje. Nie ciągnie nas do pobliskiej, nowo założonej włoskiej pizzerii, ani do innych tego typu miejsc. Idziemy na tani i dobry posiłek, którym raczą się miejscowi. Jakiś kilometr od naszej noclegowni jest zakręt a tuż za nim prawdziwe miasteczko z kramami z jedzeniem :-) Przechodzimy wzdłuż stoisk, palenisk, stolików. Wszędzie świeże ryby przetrzymywane w styropianowych pudełkach z lodem, krewetki, ośmiornice... W końcu Labuanbajo to portowa miejscowość. Są też potrawy z drobiu i wegetariańskie. Zatrzymuję się na chwilę aby popatrzeć jak pewna muzułmanka (większość owych jadłodajni prowadzona jest przez muzułmanów) przygotowuje pastę i sos z ostrych, maleńkich papryczek (tych do których żywię taki sentyment). Dochodzimy prawie do końca. Jedna z właścicielek kusi nas zestawem kolorowych ryb. Decyduję się na dużą czerwoną. Proszę o grillowaną z naciętymi boczkami, tak aby nie czuć było ości. Długo czekamy na swe porcje. W końcu jednak i my dostajemy. Nie będę opisywał smaku :-). Na przeciw nas siedzi jakiś młody człowiek, który postanawia z nami porozmawiać. Czemu nie :-). Rozmowa schodzi na temat religii - tak jak i my, nasz rozmówca jest katolikiem. Gdy dowiedział się, że jesteśmy Polakami bardzo się ucieszył. Mówi że jest tu kilku polskich księży werbistów i są bardzo lubiani wśród miejscowych wiernych. Do rozmowy dołącza się sympatyczna rodzinka.
   Dopytuję o nazwę miasteczka: Labuanbajo lub dwuczłonowo - Labuan Bajo. Cały czas kołaczą mi się skojarzenia z morskimi nomadami - Bajo, spotkanymi na Togeanach. Tak, moje podejrzenia okazały się słuszne. To indonezyjscy gipsy w drugim członie nazwy. A pierwszy? Co znaczy Labuan lub Labuhan (czasem i taką nazwę spotykamy)? Labuan to port lub przystań. Tak więc Labuanbajo to 'cygańska przystań' w wolnym tłumaczeniu. Przypomina mi się pewna wyspa, którą mijaliśmy płynąc z Kanawy na Rincę, prawdopodobnie tam jeszcze osiedlili się i mieszkają, podobni do tych z Togeanów, indonezyjscy cyganie - Bajo. Żegnamy się z nowopoznanymi miejscowymi, tradycyjnie - na pożegnanie wzajemna fotka, my im, oni nam :-)
   Natka wspomina, że zjadłaby jakieś krewetki. Czemu nie? Gdzie indziej jak nie tu :-) Gdzieś w drodze powrotnej zamawiamy jakąś dużą porcję krewetek.
 
 
   Zastanawiam się czy Natka da radę ją zjeść, ja jej już nie pomogę. Siadamy do stołu, musimy poczekać aż się ugrilują. Po chwili dosiada się do nas dwóch dziwnie ubranych ludzi. Widać i czuć, że rybacy. Zamawiają jakieś jedzenie, nawet nie zdejmują kapeluszy, zjadają, wręcz pochłaniają całe miski dań i z kontekstu tylko wnioskuję, że mają pretensję do właścicielki jadłodajni, że małe porcje przygotowuje. Ta czym prędzej wrzuca do tłuszczu kolejne cząstki kurczaka. Może jestem w błędzie, a może nie ale domyślam się, że to mogą być Bajo. Widać ich odmienność, problemy komunikacyjne podczas zamawiania posiłku i jakiś taki dziwny respekt, który wzbudzają. Nawet ja nie śmiem wyciągnąć aparatu i pstryknąć im zdjęcie. Ukradkiem wyjmuję kamerę i udając, że filmuję Natkę jak pałaszuje krewetki (gdzie ona je mieści?), nieśmiało omiatam cały nasz stolik (niestety film musi jeszcze poczekać na umieszczenie na blogu). Natka kończy krewetki (podobno najsmaczniejsze jakie jadła). Wracamy do naszego hoteliku. Jutro wcześnie rano musimy stawić się w porcie. Duży komunikacyjny i czasowy skok przed nami. Ale to będzie dopiero jutro :-)

  
 
Widok na Labuanbajo z portu. 
  
Natka i jej ulubione krewetki 
 
 
Całkiem przyzwoity pokój, klimatyzacja, łóżko. Karolina w końcu mogła zapanować nad naszymi plecakami :-)
 
Jest też łazienka z prysznicem, sedesem i mandi. Już nikt nie reaguje na 5 cm karalucha, który się topił w wodzie... (leży zabity na brzegu mandi...)... ;-)
 
 
Karaluch, jeszcze żywy...
 

Wyświetl większą mapę

1 komentarz:

  1. Toscie jednk przezyli!
    A ja juz myslalem, ze Was krewetki pozarly, a to akurat na odwrot!

    RA

    OdpowiedzUsuń