piątek, 29 sierpnia 2014

20 - Trudny poczatek w Hong Kongu

25.07.2014 r.

(Karolina)

   
To już niestety dziś – żegnamy się z Filipinami, krajem który urzekł mnie swoim pięknem, wspaniałymi serdecznymi ludźmi, bajecznymi lagunami, jaskiniami i rafami koralowymi. Aż żal wyjeżdżać, z drugiej zaś strony jesteśmy okropnie stęsknienie za Michasiem i czekamy na spotkanie z nim. Pierwszy lot z Puerto Princesa mamy do Manili. Tam mamy 4 godz. czasu i właśnie się zastanawiamy czy wychodzimy „na miasto”. Ja po ostatniej wizycie nie bardzo mam ochotę, Sławek chciałby bardzo zobaczyć Cmentarz Północny, czyli Miasto Czaszek. Jest największą i jedną z najstarszych nekropolii metropolii Manilskiej. Na tym cmentarzu normalny tryb życia prowadzi ponad 10 tyś. Filipińczyków, to ich dom. Jednak w trakcie lotu stewardesa informuje, ze są jakieś zamieszki w Manili i żeby uważać. Po tej informacji sytuacja jest jasna, zostajemy na lotnisku.
    Przylatujemy na terminal IV, a odlot do Hong Kongu mamy z terminala III. Załatwiamy znowu darmową wycieczkę po płycie lotniska. Przeliczamy pozostałą kasę odliczając jeszcze 1650P na opłatę lotniskową przy wylocie. Zupełnie tego nie rozumiem. Za każdym razem przy lotach musimy płacić opłatę w zależności od lotniska od 150 do 550P/ osoba. Ale takie są ich wewnętrzne przepisy i co robić. Nie zostaje za wiele, a trzeba coś zjeść, więc decydujemy się na ATM. Terminal III w porównaniu z IV, to całkiem spora przestrzeń. Ze znaczną ilością restauracji no i co dla nas najważniejsze bardzo dobrym internetem. Przez 3 dni w EL Nido w zasadzie nie było sieci, z powodu kiepskiej pogody i szalejącego sztormu. Musimy nadrobić bloga, więc nie marudząc zjadamy szybko jakiś obiadek i siadamy w zasięgu wielkiego wentylatora (no bo klimatyzacji nie ma… ). Na lotnisku ciekawa scenka – wśród pasażerów oczekujących na lot odprawia się msza święta. Jest ksiądz, ktoś posługuje mu, jest też człowiek, który gra na gitarze i najważniejsze jest wielu wiernych uczestniczących w tej mszy. Prawie wszyscy podchodzą do komunii świętej. Niesamowite!
 
 
Ja Już dziś wiem, ze na Filipiny wrócimy na pewno. Tak wiele jeszcze mamy tu do zobaczenia.
      W końcu doczekaliśmy się naszego lotu. Tylko 2 godziny i już jesteśmy w Hong Kongu, a to już zupełnie inny kraj. Siadamy na lotnisku żeby poszukać informacji: jak najszybciej, najtaniej dostać się na wyspę Hong Kong. Lotnisko jest zbudowane na sztucznie usypanej wyspie, więc na właściwą musimy podjechać. Wszyscy polecają aby kupić kartę miejską o nazwie Octopus. Za przejazdy wszystkimi środkami komunikacji można płacić jedną kartą. Kupiliśmy ją i jedziemy. Niestety nie udało nam się wcześniej zarezerwować żadnego hotelu, czyli w naszym przypadku to już norma… Ale zawsze jakoś się udawało coś znaleźć więc i teraz pewnie też. Wsiadamy do szybkiej kolejki – pociągu. W trakcie jazdy decydujemy się (czyli Sławek decyduje…), że wysiądziemy na Kowloon jedną stację wcześniej. No i wysiadamy. Wychodzimy a tu… autostrada po 3 pasy ruchu… i biurowce… Jestem już zmęczona po całej podróży, głodna, niewyspana, zła że Sławek zdecydował się wysiąść wcześniej, że dźwigam na placach 12 kg – rzucam tylko: „wracam na lotnisko”, przebukowuje bilet i lecę do domu. Z tego wszystkiego zaczęłam płakać stojąc na stacji metra i nie wiedząc co dalej. Chwila załamania. Nagle podchodzi do nas jakaś para Chińczyków i pytają czy mogą nam w czymś pomóc. W kilku słowach wyjaśniliśmy co i jak. Niestety w tej okolicy z hotelem czy nawet miejscem do spania będzie ciężko. Podpowiadają jak i gdzie dojechać, przesiąść się aby dalej coś szukać. No to ruszamy. Sprawnie i szybko docieramy do dzielnicy North Point, na wyspie Hong Kong. Wyjść z metra jest od A do H. Stajemy przed mapą i szukamy, w którą stronę iść. Szukamy w tablecie informacji, gdzie są jakieś hotele w tej dzielnicy. Podchodzi do nas mężczyzna i pyta czy może pomóc. Kolejny raz ktoś oferuje pomoc. Pytamy czy zna może jakiś w okolicy hotel, hostel cokolwiek, gdzie możemy przenocować. Zaoferował nam, że zaprowadzi nas do pobliskiego hotelu i jeszcze po drodze zadzwoni do innych aby się zorientować. Po drodze mówi nam, że dzwonił do dwóch miejsc i nie mają wolnych pokoi. Dochodzimy do hotelu no i brak wolnych miejsc… Przy nas dopytuje się jeszcze w recepcji czy mogą podpowiedzieć jakieś rozwiązanie. Podają kilka nr telefonów, w dwóch pierwszych brak miejsc, a trzeci jest zdecydowanie poza naszym budżetem. Dziękujemy za szczere chęci pomocy i żegnamy się z gościem. Idziemy dalej zastanawiając się głośno czy wracamy na lotnisko i tam przenocujemy czy szukamy dalej. Jest już 22.30 a ostatnie metro odchodzi przed 24.00. Decydujemy się przejść jeszcze kawałek i poszukać, popytać. Wszędzie brak miejsc. Podchodzimy do kobiety ze straganem z owocami, niestety nie mówi po angielsku. Pomaga nam się dogadać kupujący owoce Muzułmanin (jak się później okazało Pakistańczyk mieszkający od pół roku w Hong Kongu). Mówi, abyśmy poszli za nim. W kolejnej uliczce kolejny hotel, ale miejsc brak. Właściciel proponuje pomoc – zadzwoni do znajomego. Czekamy cierpliwie, choć już od dobrej godziny chodzimy z plecakami (Sławek ma na plecach 20 kg + sprzęt w torbie – kolejne 5 kg, ja 12 kg a Natka dźwiga plecak 7 kg). W między czasie do ciasnej recepcji wchodzi grupa Chińczyków z przewodnikiem, który wyjmuje papierek zapisany krzaczkami i macha przed nosem recepcjoniście. Ten zajęty rozmową przez telefon ignoruje mężczyznę i tłumaczy coś pokazując na nas. No i się zaczęło. Przewodnik zaczyna się wydzierać, ale takim głosem, że myślałam, ze popękają szyby. Ja akurat stałam za nim, Sławek karze mi się szybko wycofać, bo zaczyna się wielka draka pomiędzy recepcjonistą a przewodnikiem. Nie namyślając się wcale wychodzimy na ulicę a Pakistańczyk za nami. On niestety nie zna w tej okolicy więcej miejsc bo sam niedługo tu mieszka. Dziękujemy za chęci i zrezygnowani zastanawiamy się co dalej.
     Za chwilę ostatnie metro nam ucieknie. Wracamy na lotnisko nie ma innego wyjścia. Przechodzimy koło pani z owocami i ona nas pyta po kantońsku (tak się tylko domyślamy), czy nie było pokoi. Tłumaczymy że niestety nie. Ona zaczepia idącą chodnikiem młodą Chinkę i coś jej tłumaczy. Zaczynamy rozmawiać z dziewczyną po angielsku tłumacząc naszą sytuację. Jest mocno zdziwiona, że wcześniej nie zarezerwowaliśmy noclegu. Szuka informacji w telefonie czy jest coś  jeszcze w pobliżu. I nagle pojawia się przed chwilą pożegnany Pakistańczyk. Opowiada nam, że wrócił do domu opowiedział żonie całą sytuację a ta powiedziała, że jest jeszcze jedno miejsce gdzie możemy spróbować, więc on szybko wybiegł z domu mając nadzieję że jeszcze gdzieś nas spotka. 
    Kurczę jesteśmy w totalnym szoku taką chęcią niesienia pomocy zupełnie bezinteresownej. Prowadzi nas labiryntem uliczek, rozmawiając przez telefon z żoną. Musimy chwilę poczekać, bo on nie za bardzo umie mówić po kantońsku a jego żona zaraz do nas dojdzie. Sami nie bardzo możemy uwierzyć w to co się dzieje. Nie wiem czy chce mi się płakać bo jestem zmęczona, czy z tej radości że spotykamy na naszej drodze tyle wspaniałych ludzi. Podchodzi do nas Muzułmanka w zaawansowanej ciąży – żona znajomego Pakistańczyka, ależ mamy wyrzuty sumienia, że o 24.00 ciągamy ją po mieście. Wchodzimy do budynku, próbujemy upchnąć się do windy o wymiarach 1mx1m… z naszymi plecakami na plecach i kobietą w zaawansowanej ciąży. No i oczywiście udaje się. I tak trzy razy, bo wysiadamy na złych piętrach (a budynek ma kondygnacji z 50). W końcu właściwe piętro, idziemy korytarzem i już z daleka słychać głośne rozmowy i śmiech. Wchodzimy a tu…. siedzi 4 Chińczyków, butelki po wódce na podłodze, pełne na stole, zamiast kieliszków - szklanki i zagrycha – surowa ryba… O kurde! – trafiliśmy na chińską imprezę..., szybka wymiana spojrzeń ze Sławkiem, nawet jak będą wolne pokoje to tu nie zostajemy. Zimny pot na plecach. Chwila prawdy – uff nie mają wolnych pokoi (tym razem się ucieszyłam). Każą nam jednak usiąść, coś poszukają po znajomych. Mówimy, że zjedziemy na dół i poczekamy na chodniku, jednak zdecydowany ruch ręki właściciela i grzecznie siadamy. Rozmowy prowadzą na trzy telefony, nasi znajomi Muzułmanie i właściciel jednocześnie obdzwaniając wszystkich znajomych. Po 10 minutach radosna wiadomość – 5 minut od tego miejsca jest hotel z wolnym pokojem. Cena wysoka ale nie mamy innego wyjścia – jest już 1.00 w nocy więc szybko się decydujemy. My z Natką schodzimy schodami tym razem… Dochodzimy do miejsca, gdzie mamy nocować. Starsza Pani prowadzi mnie, żebym obejrzała pokój. Już w zasadzie jest mi wszystko jedno, tu nie ma krzyczących i pijanych Chińczyków, więc tylko kawałek łóżka i nic więcej nie potrzeba. Pokój spoko, z klimatyzacją, czystą schludną łazienką z ciepła wodą. Nawet nie zastanawiam się sekundy zdejmuje w końcu mój plecak. Wołam Sławka i Natkę – zostajemy. Próbujemy jeszcze negocjować cenę, ale Pani jest nieugięta. Nie zna angielskiego, więc nasze negocjacje przebiegają na kartce z zapisanymi cyframi…
    Ściskamy i bardzo dziękujemy za pomoc naszym „aniołom stróżom” (bo tak ich nazwałam) za okazane serce życząc zdrówka dla dzidziusia. Podpowiadają nam jeszcze, żebyśmy jutro pojechali do dzielnicy You MaTei na Kowloon, a tam na pewno znajdziemy coś znacznie taniej. Oni się chyba jeszcze bardziej niż my cieszą, że mamy gdzie nocować. Sławek wymienił się z nimi mailami, więc pewnie przyjdzie jeszcze czas na podziękowania. Żegnamy się. No i znowu nam się udało, kosztowało nas to sporo nerwów ale mamy gdzie nocować. Padamy zmęczeni. Natka tak jak stała tak zasnęła na swoim łóżku, nawet jej nie budziliśmy aby się przebrała. Następnym razem gdy zdarzy nam się nocować w Hong Kongu musimy wcześniej zarezerwować nocleg… Łałałał…. [zasypiam].
[KS]

Ostatnie chwile w Puerto Pricesa, jedziemy na lotnisko.

 Maleńkie lotnisko w Puerto.

 
 
Lot do Manili.

 Msza święta na lotnisku w Manili.
 

Nadrabiam bloga, Sławek i Natka wydają resztę pesos na przyjemności.

 Przesiadamy się na lot do Hong Kongu.


Metropolia Manila z "lotu ptaka".

Niestety, tego wieczora w Hong Kongu nie robiliśmy zdjęć - sami rozumiecie... :-/

wtorek, 26 sierpnia 2014

19 - Podziemna rzeka

24.07.2014 r.

(Karolina)

     Dziś pobudka wcześnie rano. O 4.00 zadzwonił budzik, a my dopiero co kładliśmy się spać. Musimy być o 4.50 na dworcu autobusowym kilka kilometrów za El Nido. Możemy tam dojechać tricyklem. Pakujemy jeszcze mokry sprzęt po wczorajszej wycieczce. Nic przez noc w zasadzie nie wyschło. Może wieczorem w Puerto Princesa uda się to dosuszyć. Wychodzimy z naszego hostelu do miejsca postoju tricykli, ustalamy cenę i jedziemy. Jesteśmy jak zawsze przed czasem. Próbujemy się zorientować skąd odjeżdża nasz bus. Jest już na stanowisku, ale jeszcze nie możemy wsiąść.



Jakoś już przyzwyczailiśmy się do tego, ze na punktualny odjazd nie mamy, co liczyć: -). W końcu o 5.10 przyjeżdża na motorku gość z lista rezerwacji i sprawdza obecność. Mieliśmy zarezerwowane miejsca zaraz za kierowca (tak przynajmniej twierdził Aram) a tu okazało się, że siedzimy w innym miejscu. Przy moim 160 cm wzrostu kolana mam na wysokości brody....a czeka nas 4 godz. podróż. Jakie katusze musi przeżywać Sławek... Ruszamy. Próbuje zasnąć, ale droga jest tak dziurawa że ciągle podskakuję. Pierwszy przystanek jest po godz. jazdy ale nawet nie próbuje wysiać. Nasz największy plecak jest wciśnięty pomiędzy siedzeniami ostatniego rzędu. Jeden z pasażerów chce sobie z niego zrobić dodatkowe siedzenie. Mamy tam cala kosmetyczkę i apteczkę, wiec Sławek tłumaczy, aby nie siadał na nim, gość wydaje się być zdziwiony tą prośbą, w końcu daje za wygraną i siada na innym bagażu.
      Celem naszej dzisiejszej podroży jest Podziemna Rzeka w Sabang. To jeden z nowych 7 cudów natury, została także wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. My o niej wiemy z internetu, z podróżniczych blogów. Jest także wymieniona w nowym wydaniu LP. Podziemna Rzeka to ciąg ponad 20 km różnych korytarzy, do niedawna największy i najdłuższy tego typu obiekt na świecie (kilka lat temu w Laosie odkryto podobnież jeszcze większą).
Jednak żeby się tam dostać musimy najpierw dojechać do skrzyżowania dróg w okolicy Tapul, a tam złapać coś, co zawiezie nas do Sabang. Wczoraj załatwiliśmy z Aramem nasz transport. W zasadzie do Underground River są organizowane całodniowe lub dwudniowe wycieczki, zarówno z El Nido jak i Puerto Princesa. Nas one jednak nie interesują, chcemy się tam dostać sami. Aram twierdzi, że jest z tym problem - nie mamy permitu - specjalnego pozwolenia na zwiedzanie tej atrakcji. Podobno jest limit wejść dziennie - maksymalnie - 600 osób. Wyrobienie tego świstka to najczęściej 1 dzień, a my tego samego dnia musimy być wieczorem w Puerto, gdyż rankiem mamy lot do Manili. Długo ustalaliśmy różne warianty, w końcu Aramowi przypomniało się, że ma w Sabang swoją przyjaciółkę, która sprzedaje rejsy do Podziemnej Rzeki. Kilka telefonów i pozałatwiał nam permit na dziś. Czego się nie robi dla przyjaciół :-).
     W drodze zatrzymujemy się, tym razem na dłuższy postój, bo kierowca zamierza zjeść śniadanie. W tym samym miejscu zatrzymywaliśmy się gdy jechaliśmy do El Nido, pewnie to taka stała meta dla kierowców. Na śniadanie decyduje się tylko Sławek, my z Natka jakoś nie bardzo mamy ochotę. Przed dalszą drogą upewniamy się, że kierowca pamięta że nie jedziemy do Puerto Princesa a wysiadamy wcześniej. Wszystko ok, za godzinę powinniśmy być już na miejscu. W końcu dojeżdżamy do maleńkiej wioski gdzie krzyżują się trasy z El Nido do Puetro Princesa oraz do Sabang. Wysiadamy.
       Zastanawiamy się, co dalej. Wyjmujemy kartkę, którą otrzymaliśmy od Arama. Mamy tam namiary na jego przyjaciółkę, która ma nam pomóc w dotarciu do celu. Gdy głośno zastanawiamy się gdzie iść, podchodzi do nas kobieta. Pokazuje Sławkowi sms-a z naszym nazwiskiem i pyta czy to my. No jasne! To jednak nie przyjaciółka Arama ale jakaś jej koleżanka, która sprawdza czy wysiedliśmy z busa i ma nam pomóc wsiąść do kolejnego do Sabang... ;-). Mamy jeszcze godzinę, więc przechodzimy na druga stronę do sklepiku gdzie obok stoi kilka stolików. Zaglądamy w garnki i decydujemy się z Natką na smażony makaron z warzywami.
Sławek na drugie śniadanie - red horsa :-). To miejsce to centrum wioski, wszystko dzieje się wokół tego miejsca. Co chwila ktoś przychodzi coś zjeść, albo kupić np.: 1-2 papierosy, szampon jednorazowy w małej saszetce, lody itd.... Z przyjemnością obserwuje się takie życie. Każdy się z każdym zna.
      Jest bus, podrywamy się. Kobieta mówi że niestety nie ma wolnych miejsc i musimy poczekać na publiczny autobus. Niestety nie do końca wiadomo za ile czasu. Zaczynamy zastanawiać się czy w ogóle uda nam się dziś dotrzeć do Sabang. Od 2 godzin już czekamy. Musimy być najpóźniej o 14.00 bo już potem żadna łódź nas nie zabierze. Podjeżdża autobus. Pakujemy się, nasze bagaże na dach. Znane nam już klimaty, wszystkie okna pootwierane, po 3 siedzenia z jednej stronie, po drugiej dwa. Pytamy ile czasu zajmie nam droga - trudno powiedzieć. Zanim jeszcze ruszyliśmy kobieta powiedziała, ze wyśle sms-a, że już jedziemy. Patrzymy na zegarek mamy trochę ponad godzinę czasu, aby dotrzeć. Chyba zasypiam, nawet sama nie wiem, kiedy. Budzi mnie ostre hamowanie. Autobus zatrzymuje się na moście, wysiada kilku gości i schodzą do rzeki. Napełniają baniaki wodą i taszczą je na dach.



Sławek mówi, że to do chłodnicy tego rozklekotanego autobusu. Trochę to trwa. Nerwowo zerkamy na zegarek. Nie wiemy gdzie jesteśmy, ile do celu. W końcu ruszamy. Pytam konduktora za ile będziemy w Sabang. Za 10 minut. Może się wyrobimy.

Co chwila są kolejne przystanki, każdy wysiadający ma ze sobą niezliczona ilość bagaży i te nasze 10 minut minęło już 15 minut temu. W końcu docieramy.
      Szybko wysiadam, płace za podróż, Sławek zabiera plecak z dachu. Podchodzi do nas uśmiechnięta kobieta i mówi, że jest przyjaciółką Arama. Już się denerwowała i szybko musimy się zorganizować, bo mamy tylko 15 minut. Przechodzimy do jej biura, dajemy kasę i paszporty. Czekamy chwilę. Udało się, mamy permity, wiec płyniemy. Zostawiamy główne bagaże u niej w biurze. Na przystani wsiadamy na łódź, która zawiezie nas na miejsce, gdzie będziemy mogli dostać się do Podziemnej Rzeki. Płyniemy sami! :-). Rejs trwa około 15-20 minut. Jest już odpływ wiec musimy sporo przejść do brzegu. Dochodzimy do miejsca, gdzie okazuje się pozwolenia. Dalej idziemy już sami ale ścieżka przez dżunglę wyraźna. Z daleka już czuć charakterystyczny "zapach" nietoperzy. Czeka na nas przewodnik. Zakładamy na głowy pomarańczowe kaski (wyglądamy jak Bob Budowniczy - Michasiowy na pewno by się spodobało).



Jesteśmy tylko we trójkę na łodzi. Podpływamy pod jaskinię. Przewodnik ostrzega, abyśmy mieli zamknięte usta patrząc w górę :-). Jak tylko wpłynęliśmy i powiedział, aby spojrzeć w górę - cała masa nietoperzy, jeden przy drugim. Zapach ich odchodów strasznie mnie dusi. Ale nie przyjechałam tu marudzić. Zaciskam zęby i słucham. Sławek na przodzie łódki dostał bardzo ważne zadanie. Do akumulatora podpięta jest wielka lampa, która ma oświetlać drogę, a gość będzie mówił, w która stronę należy zwrócić lampę żeby dojrzeć to, o czym opowiada. Ja z Natką siedzimy przed przewodnikiem. Jaskinia robi na nas niesamowite wrażenie. Jest tu pięknie. Każdy zwis stalaktytów coś przypomina. Grzyb, ogórek, ananas, brzoskwinie, papryka, dinozaur, statek itd.



W zasadzie wszystko zależy od wyobraźni człowieka. Wpływamy do wielkiej jaskini, gdzie oczom naszym ukazuje się postać Matki Bożej, Św. Józefa i Jezusa. Oczywiście to wszystko jest stworzone przez naturę i kształtem właśnie przypomina te postacie. To miejsce nazywa się 'Katedra', gdyż jest najwyższym miejscem w podziemnej rzece (65 metrów wysokości). Niestety po przepłynięciu około 1,5 km. musimy zawrócić. Aby płynąc dalej, na kolejny odcinek, potrzebne są oddzielne pozwolenia. Nam jednak takich nie udało się uzyskać. W drodze powrotnej rozmawiamy o liczbie turystów, jaka co roku odwiedza to miejsce - 600 dziennie. Pomnożyć to przez liczbę dni w roku (są oczywiście takie dni, kiedy nie ma wycieczek, bo poziom rzeki jest za wysoki), ale to i tak robi wrażenie. Nasz przewodnik pracuje już 12 lat, przez pierwszy rok trochę się bał. Teraz w zasadzie może płynąc z zamkniętymi oczami. Opowiada bardzo ciekawe informacje. Żyje tu 9 gatunków nietoperzy oraz kilka gatunków ptaków podobnych do jaskółek, które prawie nas atakują jak w filmie Hitchcock'a. Muszę przyznać, że już chciałam zrezygnować z przyjazdu tu. Teraz wiem, że bardzo dużo byśmy stracili. Piękne jest to miejsce. I nawet już nie czuje tego smrodu. Człowiek nawet nie jest w stanie wyobrazić sobie, co natura potrafi stworzyć. Wracamy przez dżunglę na plażę, gdzie czeka na nas łódź do wioski.


Wracamy już do Sabang. Odbieramy nasze bagaże, jemy jakiś szybki posiłek u naszej znajomej, dziękujemy za pomoc i wsiadamy tym razem już do busa, który zawiezie nas bezpośrednio do Puerto Princesa. Gdyby nie pomoc Arama nie udałoby nam się dziś zobaczyć tego magicznego miejsca. Zrobił to zupełnie bezinteresownie dla nas. Podróż busem do miejsca, skąd jechaliśmy autobusem zajęła około 40 minut, autobusem publicznym ten sam odcinek pokonaliśmy w 1,5 godziny. A to, dlatego, że autobus zatrzymuje się na każde żądanie. Dodatkowo zatrzymuje się i zostawia ludziom zakupy pod bramą.
     W końcu docieramy do Puerto Princesa. Na dworcu autobusowym negocjujemy cenę za dowiezienie nas do wybranego wcześniej hostelu. W końcu jeden z kierowców zgadza się na nasze warunki. Okazało się jednak, że tam nie ma internetu, a chcemy sprawdzić nasze loty na stronach przewoźników. Jedziemy szukać dalej. Drugi jest poza naszym budżetem. Pytamy kierowcę tricykla, czy zna coś taniego i niedrogiego w okolicach lotniska, zgadza się nas zawieźć do miłego hoteliku. Warunki ok, cena do negocjacji. Uzyskujemy taką, jaka jest dla nas akceptowalna. Wieczorem idziemy już na naszą ostatnią kolację na Filipinach. Trafiamy do restauracji. Ja zamawiamy rybę w sosie slodko-kwasnym oraz sałatkę. Natka ze Sławkiem oczywiście krewetki. Jak się później okazało to były langustynki. Porcje były tak ogromne, ze ja nawet nie ruszyłam sałatki. Natka ledwo zmęczyła te 4 langustynki, Sławek zamówił sobie 5 i widzę jak mu prawie już uszami wychodzą. Jest twardy... Musimy posiedzieć przez 10 minut, bo żadne z nas nie jest w stanie się ruszyć. W końcu jakoś po woli wracamy do naszego hotelu.
      Dziś już ostatnia noc na Filipinach. Jutro wylatujemy. Tak na gorąco, pod wpływem chyba jeszcze emocji, myślę sobie, ze za rok tu wrócimy.
[KS]

 
W El Nido o 4 nad ranem czekamy aż kierowca busa się obudzi i wpuści nas do środka

 Dotarliśmy do małej przesiadkowej wioski Tapul.
 
 W oczekiwaniu na dalszą drogę, korzystamy z 'garnków' - jemy śniadanie.


Sławek wybiera Red Horsa.
 

Dzieci zawsze są prześliczne.
 

Jedziemy do Sabang. 

Bardzo często takie hasła są widoczne w miejscach transportu, szkoda, że nie w Polsce.

  To prawdopodobnie pod tym masywem płynie podziemna rzeka


Publiczny transport zatrzymuje się na każde żądanie.


Docieramy do Sabang...


... wynajmujemy łódź w przystani i płyniemy do ujścia Podziemnej Rzeki.



Widoki podczas rejsu Zatoką St Paul na Morzu Południowochińskim.


Docieramy na plażę, teraz tylko krótka marszruta przez dżunglę do ujścia podziemnej rzeki.

 
Obowiązkowe kaski ;-)


Jak każdy to każdy - Sławek też... ;-)

 

U ujścia Podziemnej rzeki.
 
Wpłynęliśmy do środka.

Na sklepieniach niezliczone nietoperze.


Przewodnik opowiada nam o różnych formacjach skalnych - tu widoczny jaszczur schodzący głową w dół do wody.
W oddali, oświetlona przez Sławka reflektorem Matka Boska


Sławek chciałby tu wybrać się na eksplorację korytarzy.

Ośmiornica

Meduzy lub grzyby.
 

Po ponad godzinie, wypływamy na słońce.

Dżunglą wracamy na plażę.
Jesteśmy jeszcze ciekawi całej tej historii powstania tego utworu skalnego. Na dole tego postera mapka z Podziemną Rzeką.

Wychodzimy na plażę gdzie czeka na nas łódź.


Widzimy jeszcze szalejące na plaży makaki.
 

 
Wracamy do Sabang


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

18 - Island Hopping - Tour B

23.07.2014 r.

(Sławek)

- Natka, pada, czy nie pada? - pytam córkę.
- Eeeee... ale o co chodzi? - nie mam co liczyć na szybką odpowiedź od rozespanej córki, która zajęła miejsce najbliżej okna na łóżku.
Wstaję i wyglądam. Nie ma słońca ale też nie pada. Jest pochmurno ale chmury cienkie i niskie, czyli jest szansa na przejaśnienie.
- Wstajemy! Czas na nas! - głośno budzę rodzinę.
- Sławku daj jeszcze 5 minut - prosi żona. Skąd ja to znam?
Na korytarzu, na stoliku, stoją termosy z gorącą wodą. Obok rozpuszczalna kawa w saszetkach i herbata. To taki 'coporankowy' ukłon w naszą stronę od naszego gospodarza. Zalewam kubek kawy i wychodzę z nim na taras. 5 minut to 5 minut - akurat na wypicie kawy. Obserwuję plażę i bangki na niej zacumowane. Zaczął się jakiś ruch. Ktoś płynie wpław do głębiej zacumowanej, ktoś wybiera wodę z innej. Po ulicy biegają miejscowi w pośpiechu i z innym nastawieniem niż przez ostatnie dwa dni. Coś się dzieje.
    No wreszcie! Jest szansa, że dziś popłyniemy na jakiś rejs! Dopijam kawę i stanowczo budzę dziewczyny. Ubieramy od razu pianki aby później nie tracić czasu na przebieranie. Idziemy do Arama w pełnym rynsztunku. Ten mówi, że są odblokowane toury A i B; C - dziś dalej martwy. Szybka decyzja i decydujemy się na B. Przynajmniej zobaczymy fajne jaskinie. Aram mówi, że z jego biurem dziś nie popłyniemy - u nich tylko A. Zaprowadza nas jednak jedną uliczkę dalej do swojej znajomej. U niej jest rejs na B. Ufff.... :-). Płacimy. Właścicielka chce od nas po 1300 P. Targujemy się. Aram stoi obok i się śmieje. Coś mówi do swej koleżanki i... mamy cenę 1100 P :-). Musimy jednak poczekać na przygotowanie łodzi. Nic nie szkodzi, mamy czas i tak jest wcześnie. Najważniejsze, że popłyniemy na archipelag. Zastanawiamy się ile osób z nami będzie na łódce, stawiamy, że sporo. Pewnie zbiorą wszystkich chętnych na jaskinie na tą naszą łódkę. Trudno. Byle nie Chińczycy i Koreańczycy... Wehrmacht też nie jest zły... ;-). Czekamy 15 minut i właścicielka biura przedstawia nas przewodnikowi. Idziemy na bangkę. Z nami dwie dziewczyny. Chyba Filipinki. Nikt więcej? Nie! Wypływamy w 5 osób + 2 załoga. Super! Prawie prywatny rejs. Bangka nieco mniejsza niż ta, którą płynęliśmy na A ale tak samo szybka. Rejon eksploracji wysp na tour B jest położony najdalej na południe od El Nido spośród wszystkich wariantów rejsów, jest więc trochę czasu do przemyśleń. Mijamy cypel na zachód od miasta i przed nami ponownie cały Archipelag Bakuit. Powoli zmienia się skala wszystkich widocznych wysepek - jedne staja się większe drugie się zmniejszają. Chmury coraz rzadsze, czasem wygląda słońce - będzie dobrze... :-)
    Tymczasem moje myśli uparcie krążą wokół wczorajszego dnia. Tego co widzieliśmy, co poznaliśmy i różnic, które dzielą nasze światy. Myślę o niesprawiedliwości społecznej. O tym, że jedni rodzą się w bogatych rodzinach zamieszkałych w krajach rozwiniętych i nie maja problemów z edukacją, służbą zdrowia, z dostępem do różnych (potrzebnych i niepotrzebnych) dóbr materialnych, a inni muszą umrzeć w wieku dziecięcym bo rodzicom brak środków do życia i leczenia. Przepych obecny u tych pierwszych powoduje to, że nie zwracają uwagi na dobra podstawowe, na wartości podstawowe, często w pogoni za kolejnymi emocjonalnymi atrakcjami, zatracają swoje życie. Dla tych drugich drobna oznaka życzliwości lub zwykły długopis dany w podarku może być szczęściem. Staram się to odnieść do siebie aby nie oceniać innych. W którym z tych światów jestem i w którym byłbym szczęśliwszy?
   Łódź dobija do brzegu jednej z wysp. Rozpoznajemy ją, 3 dni wcześniej to właśnie tu mieliśmy przymusowe lądowanie na posiłek, bo pogoda pokrzyżowała nam plany. To Panggulasian Island. Mówimy o tym przewodnikowi, ten trochę zdziwiony mówi, że ta wyspa to atrakcja tour B... ;-). No cóż, wskakujemy do wody, wiemy już gdzie jest najfajniejsza rafa, więc robimy konkurencje przewodnikowi. Biorę GoPro i ścigam się pod wodą z rybami. Dostrzegam na dnie ciekawego morskiego węża, niestety w tym momencie widzę, że obudowa od aparatu zaparowała. Po godzinie wchodzimy na bangkę i płyniemy dalej. Jest słońce. Co prawda wysoko pozostałości jeszcze chmur ale wiemy, że już dziś nie powinno padać.
    Naszym kolejnym celem jest słynna Snake Island, znana mi z kilku slajdowisk i internetu. W zasadzie atrakcją nie jest sama wyspa a łacha piachu, która łączy tą wyspę z kolejną. Dobijamy do brzegu i wchodzimy na jej wierzchołek. Stamtąd dopiero widoczna jest piaszczysta mierzeja.


 Niestety w tym czasie kiedy my jesteśmy jest przypływ i biały piasek ledwo widoczny, ukryty na metr pod wodą. Jak zwykle coś mnie pcha w kierunku przeciwnym niż wszyscy, więc schodzę z drugiej strony wzgórza przez jakiś busz i dziką roślinność. Odkrywam dzbaneczniki - drapieżne dla owadów rośliny. Robię zdjęcia w ich naturalnym środowisku. Co prawda spotkaliśmy się już z nimi podczas wcześniejszych podróży, choćby na Borneo ale tych tutaj jest naprawdę sporo, całe zbocze obrośnięte dzbanecznikami. Wydaje mi się że są to dwa oddzielne gatunki tej rośliny. Wołam dziewczyny ale przez szum wody i wiatr nie mam szans. No cóż - poopowiadam im o tych dziwnych mięsożernych roślinach i pokażę później zdjęcia... ;-). Schodzę na dół, biorę z łodzi płetwy i wypływam wzdłuż słynnej łachy piachu. Z jednej jej strony podwodne pastwisko z plątaniną zieleni, z drugiej jej strony zniszczona przez kotwice od łódek rafa. Muszę wypłynąć dalej aby zobaczyć ją w nienaruszonym stanie. Natka i Karolina wołają mnie z łodzi. Czas płynąć dalej.
   Okrążamy Snake Island i płyniemy jeszcze bardziej na południe, aż do wybrzeży któregoś z półwyspów Palawanu. Dopływamy do pięknej małej zatoczki. Przewodnik brzegiem prowadzi nas do jaskini - Cudognon Cave. Cholera, gdzie tu może być jakaś jaskinia? Wszędzie jednolita ściana skalna. W końcu dochodzimy do małej dziury w skale. No tak - jest! Niewielki otwór - może pół metra na metr. Wkładam głowę do środka jako pierwszy. Niestety nic nie widzę, oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do ciemności. Przewodnik zachęca aby wejść do środka.
- No dobra ale jak? - pytam - przecież tu się nie przeciśniemy!
- Dacie rade - mówi i chce odejść.
- Zaraz, zaraz, wejdź pierwszy, jesteś przecież naszym przewodnikiem - nie daję za wygraną.
- Eeee... ale ja muszę pomóc w przygotowaniu posiłku. Na tej plaży mamy obiad.
No pięknie! :-/. Jakaś mała dziura, w środku widzę tylko ciemność, smród od nietoperzy i mamy tam wskakiwać, nawet nie wiem jak tam jest głęboko. Wołam za oddalającym się przewodnikiem:
- Czy tu jest bezpiecznie?
Co słyszę w oddali?:
- Yes, yes...
No trudno, przeciskam się tyłem w dziurę, staram się dosięgnąć nogami podłoża, czuję tylko, że nogi wkładam do zimnej wody. Q...! wyciągam szybko wyżej ale już nie mogę dosięgnąć dobrze otworu, spadam w wodę.... Myślałem, że to studnia, więc przygotowałem się na zanurzenie, tymczasem spadłem na kolana. Mam dno! :-), woda wcale nie jest głęboka i kilka kroków dalej ma może pół metra. Ufff... A już przez moment czułem się podobnie jak kiedyś gdy zgubiłem się w dżungli w okolicach pewnej świątyni oddalonej jakiś kawałek od kompleksu Angkoru w Kambodży... A było to tak:
Poszedłem wtedy za potrzebą ścieżką, kawałek w głąb dżungli, dziewczyny zostały w świątyni. Po załatwieniu potrzeby uwagę moją zaabsorbował pewien kolorowy ptak skaczący z gałęzi na gałąź, później zobaczyłem w oddali jakąś polanę na której wydawało mi się że dostrzegam jakieś zwierzę i nagle zobaczyłem że nie stoję na żadnej ścieżce tylko pośrodku drzew oplecionych buszem i lianami. Przypomniało mi się, że wszędzie wokół tej świątyni były tabliczki informujące aby nie schodzić ze ścieżek bo teren zaminowany i ... zrobiło mi się gorąco. Słonka nie było widać, bo drzewa wysokie. Trafiłem na ścieżkę dopiero po godzinie, gdy namierzałem słuchem rzępolenie jakiejś przyświątynnej 'cambodia band orchestra' - gości, którzy stracili kończyny lub inne części ciała właśnie na minach pozostawionych na polach i w dżungli przez Czerwonych Khmerów. W końcu jakoś wyszedłem z tej opresji ale dziewczyny już mnie później nie puszczały samego na siusiu... ;-)
 Tymczasem oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Jaskinia duża, wysoka, w sklepieniu kilka otworów, więc niewielkie światło oświetla fragmenty ścian. Krzyczę do dziewczyn aby wskakiwały do środka. Natka próbuje się przedrzeć ale ma takie same obawy jak ja kilka minut wcześniej. Pomagam jej i już za chwilę jest w środku. Karolina nie może się zdecydować, odpycha ją zapach odchodów nietoperzy. Trudno. Idziemy zwiedzać jaskinię we dwójkę.


Większość dna jest w wodzie. Wchodzimy na skały i przechodzimy do kolejnej. Tam widać wejście do następnej ale bez sprzętu raczej się nie da zejść. Wracamy do pierwszej jaskini i wchodzimy w różne zaułki, w końcu trafiamy do niecki, która wcześniej się nam wydawała niedostępna. Pod sklepieniem słychać piski nietoperzy, zresztą zapach świadczy o ich licznej obecności. Natka wychodzi z jaskini, ja jeszcze robię zdjęcia. Przez otwór przeciska się jedna z Filipinek, chce zrezygnować ale pomagam jej się dostać do środka, czekam ąż zwiedzi całą jaskinię i razem wychodzimy na brzeg.
    Jest już obiad. Przewodnik oraz sternik przygotowali pyszności. Siadamy do stołu na który cały czas trafiają nowe dania. Od owoców morza, poprzez kurczaki po tradycyjne owoce. I znowu nie dajemy rady nawet połowy tego zjeść. Dziewczyny idą snurkować, ja rozmawiam jeszcze z Filipinkami. Okazuje się, że jedna pracuje w Dubaju, druga w Singapurze. W ojczyźnie spędzają wakacje. Rozmawiamy o życiu w różnych krajach Azji Pd-Wsch. Sporo zwiedziły, więc mają wiedzę. Ich marzeniem jest jednak polecieć do Europy. Proponuję im, jeśli będą w Polsce (a warto!) aby się odezwały - będę robił za przewodnika. Śmieję się tylko aby nie było to w stylu japońskim - 1,5 dnia na Europę Środkową... ;-). Wymieniamy się mailami.
    Płyniemy do kolejnej wyspy - Pinasil Island z wielką jaskinią w środku to - Cathedral Cave. Podpływamy w pobliże wejścia do tej jaskini. Pytam czy mogę wyskoczyć za burtę aby tam dopłynąć. Przewodnik się przestraszył, że chcę wyskoczyć i zaczął mnie straszyć dużymi prądami w okolicach wejścia do jaskini. Odpuściłem - może i miał rację. Ryzyko trzeba też kalkulować...
    Nasza łódź ma problemy z silnikiem, co chwila gaśnie albo wchodzi na wysokie obroty - chyba coś z jakimś wewnętrznym sprzęgłem. Mam tylko nadzieję, że na jutro ranek dopłyniemy do El Nido... ;-). W końcu dopływamy do Pinagbuyutan Island. Tu mamy snorkowanie oraz białą plażę dla siebie. Woda po deszczach nie jest tak dobrze przejrzysta jak wcześniej ale i tak widoki są niesamowite.


Wychodzę na brzeg i idę zobaczyć jakieś resztki szałasu na plaży. Gdy dochodzę w pobliże spod kawałka blachy wyskoczył w popłochu jaszczur. Może miał metr, może półtora długości. Niestety nie zdążyłem go nagrać, zniknął wśród roślinności przybrzeżnej.
   Wracamy do El Nido. Rozglądam się jeszcze po topografii tego przepięknego archipelagu. Cieszę się, że byliśmy na tyle zdeterminowani, że tu trafiliśmy. Naprawdę było warto.
[SS]



W oczekiwaniu na rejs.

Płyniemy :-)
 

Wierzchołek Snake Island.

W oddali widoczna mierzeja.

Widoki na Archipelag Bakuit


Dzbaneczniki
 


Jaskinie ...

... od środka.

Snorkowanie w okolicach Cudognon Cave

Cathedral Cave

Pinagbuyutan Island




Odpływamy do El Nido.