czwartek, 31 lipca 2014

15 - Island Hopping - Tour A

20.07.2014 r.

(Slawek)

- Tato, kto to jest?
- Nie wiem Natka, po wyglądzie ciężko rozpoznać - odpowiadam córce, która pyta o czwórkę ludzi zmierzających na naszą bangkę. Od wczesnego ranka pada. Jesteśmy cali mokrzy ale to nam nie przeszkadza. Oni jednak są ubrani w jednakowe zielono-brązowe peleryny. Takie uniformy paramilitarne. Gęsiego wchodzą na naszą łódź. Wyglądają jak niemieckie wojsko. Śmieję się do Natki:
- Może to Wehrmacht - bo lada moment będziemy obchodzić okrągłą rocznicę Powstania Warszawskiego i mam takie dziwne skojarzenia...
- A co to jest?
Nie ma już czasu tłumaczyć córce czym dla Polaków był Wehrmacht, odpowiadam tylko na ucho, że to niemieckie wojsko, które bardzo źle zasłynęło podczas II wojny światowej i obiecuję jej, że porozmawiamy na ten temat później.
    Tymczasem czwórka młodych ludzi (dwie pary) siada na ławce naprzeciw nas. Trochę dziwni, ani 'dzień dobry', ani 'hi'... Milczą, jakby na tej łódce znaleźli się za karę. Oprócz nich i nas jest jeszcze para Filipińczyków z Manili. Nikogo więcej, więc jest OK :-). Wczoraj rozmawiając z Aramem, prosiliśmy go abyśmy mieli łódkę z małą liczbą osób i jeśli to możliwe to nie z Koreańczykami i Chińczykami - są strasznie głośni ;-). Chyba nas wysłuchał - trafiła nam się miła para Filipińczyków, pewnie w podróży poślubnej oraz 'niezidentyfikowani' milczący młodzi ludzie.
    Odpływamy. Pogoda jest kiepska - cały czas pada i jest silny wiatr. Przewodnik uspokaja nas jednak i mówi, że tam gdzie płyniemy powinno być lepiej. Bangka po wypłynięciu z labiryntu przycumowanych do brzegu łódek, nabiera prędkości.
 

 
    Po prawej stronie ciekawy kształt wyspy. Słyszałem o niej - to "Helicopter Island". Faktycznie ma kształt amerykańskiego śmigłowca posadzonego na wodzie, tyle że bez wirnika. My płyniemy dalej w kierunku wyspy Miniloc. Pogoda jest zmienna, czasem pada, a czasem nawet widać kawałek niebieskiego nieba. Dopływamy do wyspy. Wskakujemy do wody i płyniemy w kierunku otwierającej się przed nami laguny (Big Lagun). Świetne widoki. Jednak wtedy gdy pada deszcz trzeba schronić się do wody - strasznie bolą plecy od spadających na ciało kropli. Wracamy na łódź i płyniemy dalej. Kawałek dalej cumujemy łódź, wskakujemy do wody, tu podobno jest przepiękna rafa. I tak jest. Tym razem zakładam płetwy, maskę i rurkę, Natka też, Karolina zostaje w łodzi. Rafa zbliżona do tej koło Ampany w Indonezji. Jest pięknie. Filmuję jakiś ukwiał w którym zasiedliły się rybki nemo, czyli błazenki. Przypominam sobie ciekawostkę odnośnie tego gatunku ryb - podobnież potrafią zmienić płeć gdy zabraknie partnera. Niesamowite. To taka rybia Anna Grodzka, z tym, że nemo po zmianie płci mogą mieć potomstwo, a 'Anna'... ? ;-).
    W wodzie zatracam poczucie czasu, nie wiem ile w niej jestem, kontroluję tylko Natkę aby jej się nic nie stało. Od czasu do czasu wymieniamy się spostrzeżeniami - co gdzie fajnego było i pływamy swoimi ścieżkami ;-). W końcu widzę, że na łodzi Karolina macha ręką - czas się zwijać. Widzę, że nawet młoda czwórka siedzi już w środku.
   Ociekając wodą, w strugach deszczu płyniemy dalej.
- Tato, skąd wiedziałeś, że to Niemcy?
- Nie wiedziałem. A to Niemcy?
- Tak!
Nie mogę nie wierzyć córce. Drugi rok nauki 3 języka to właśnie niemiecki.
Tak, słyszę i ja. To Niemcy :-). Myślę o tym jak prosto można rozpoznać czyjąś narodowość po ich wrodzonych zachowaniach...
    Zaczyna mocno lać. Przewodnik mówi, że musimy odpuścić sobie 'Secret Lagoon', ze względu na pogodę, w zamian  dogłębnie spenetrujemy 'Small Lagoon'. Wcześniej jednak dopływamy do wysepki aby zjeść obiad. Stoimy pod skałą, mocno leje, nasza załoga przygotowuje w wnęce skały posiłek. Nawet nie chcemy wchodzić do wody. Po pół godzinie jest lunch na naszej łódce, pod zadaszeniem. Pyszności! :-) Kałamarnice, krewetki, ryby, sałatki i owoce. Najadamy się do syta, a i tak zostaje połowę tego co przygotowano... Po obiadku, nie patrząc na pogodę skaczę do wody - trzeba spalić kalorie ;-). Wracamy na Miniloc. Mega fale. Przewodnik zastanawia się czy ze względu na pogodę nie wrócić do El Nido. Jednak dopływamy do Miniloc. Small Lagoon.


   Wpływamy tam, najpierw do pierwszej, później do drugiej, a następnie do jakichś jaskiń. Niesamowite! :-) Ale wrażenia! Przewodnik mówi, aby uważać na niektóre gatunki ryb - są terytorialne i gdy się stanie na jakimś koralu potrafią atakować nogi. I tak jest. Staję na którymś koralu aby rozejrzeć się za Karoliną i Natką a tu naraz cos mi podjada pięty... ;-) Dziwne uczucie. Podobne do tego z Kambodży gdy wkładaliśmy nogi do akwarium z rybkami 'dr fish', które obgryzały martwy naskórek z pięt :-).
Wpływam do jednej z jaskiń. Ciasne przejście. Nikt tu nie przypłynął. Odkrywam coś dla samego siebie. Nawet Karolina i Natka są daleko. Widzę kolejne przejścia dalej ale są tak wąski, że nie dam rady się przecisnąć. O rafę kaleczę sobie ręce i stopy. Nie czuję bólu w wodzie, jednak gdy wynurzam ręce, krew leje się mocno. Skaleczyłem się do kości. Rafa jest jak żyletka. Mam nadzieję, że w pobliżu nie ma rekinów... ;-). Wypływam z jaskini i widzę, że wszyscy wracają. Doganiam ich i płyniemy do łodzi. Zahaczamy jeszcze o plażę '7 Commando Beach', gdzie podobno jest nieziemska rafa, ale fale są tak wysokie, że problem jest z wydostaniem się z łodzi na brzeg. Rozumiemy to - pogody się nie wybiera. Idąc plażą trafiamy do jakiegoś plażowego baru. Dziewczyny zamawiają kawę. 3 kawy :-). Okazuje się że jest też piwo. Mimo wszystko wybieram piwo. Podchodzi do nas przewodnik - częstujemy go moją kawą. Opowiada nam o swojej pracy. Nie jest łatwa. Ma pełną odpowiedzialność za uczestników rejsu, a taka pogoda jak dziś niesie wielkie ryzyko. Opowiada, że nie dalej jak miesiąc temu zginął jego znajomy w Nacpan Beach. Pogoda była spokojna, fale na metr, może dwa wysokości, kolega wypłynął za linię rafy, na spokojne morze - był dobrym pływakiem... I tyle go widzieli. Morze oddało go po 3 dniach. Znowu mam gęsią skórę na plecach. Przecież to mogła być moja historia. Wczoraj dokładnie miałem podobną przygodę w tamtym miejscu - ledwo dopłynąłem do brzegu bo fale ciągnęły mnie w głąb morza. Ufff....! Opowiadam o tym naszemu przewodnikowi, jest zdziwiony, że wchodziłem tak daleko do wody.
   Pytamy się o ludzi, którzy trafiają do El Nido. Opowiada, że najgorsze narodowości to Chińczycy i Koreańczycy - hałaśliwy naród, wszędzie z parasolkami, nawet pod wodą... ;-). Opowiada też że dość często trafiają tu Rosjanie - jest z nimi problem bo najczęściej nie mówią po angielsku i mają wielkie oczekiwania... - w myślach wyobrażam sobie takiego 'noworuskiego' z 2 kg złota na szyi  :-(.
   Wracamy. Ledwo udaje nam się dostać na łódź. Po pół godzinie dopływamy do El Nido.
[SS]

 Rano niespodzianka - leje! Za oknem wichura z deszczem
 
Zastanawiamy się czy wypłyniemy w morze.
 

W strugach deszczu, twardo idziemy na łódź

A jednak płyniemy! :-)
 

Po lewej Wehrmacht w swych wojskowych pelerynkach... ;-)

Big Lagoon


Gdy pada, trzeba schować się pod wodę, bo inaczej boli...

Rafa


Rybki nemo


Zwijamy się na obiad

Jest tak mokro, że już nikomu nic się nie chce. Tylko nasza załoga dzielnie w jaskini przygotowuje posiłek :-)

Pyszności. Natka wybrała większość grillowanych krewetek. Mnie zasmakowały małże...

W strugach deszczu płyniemy dalej

Small Lagoon.
 

Kolejna laguna...

... a na jej końcu jaskinie

Spoglądam w górę...




Plaża '7 Commando'. Nie ma co myśleć o snorkowaniu

Za to znajdujemy jedyny barek pod palmami. Dziewczyny grzeją się kawą, dla mnie znalazło się jedyne w ofercie piwo :-). Moja kawa trafia do przewodnika.
 

Wracamy do El Nido. Wehrmacht w mundurkach... ;-)

Wieczorem wybieramy się do jedynej w mieście piekarni. Dziewczyny w 7 niebie :-)

 I co to jutro będzie jak tak dalej będzie lało? Przewodnik powiedział, że gdy będzie padało dalsze toury będą skasowane, ze względu na bezpieczeństwo... :-(

------------------------
*** W poście tym pojawia się humorystyczny obraz naszych sąsiadów - Niemców. Wiemy, że nasz blog jest czytany także w tym kraju. Zapewniamy więc, że to nie złośliwa ironia a jedynie zwykły żart :-)

 

środa, 30 lipca 2014

14 - Nacpan Beach i Las Cabanas

19.07.2014 r.

(Sławek)

   W El Nido popularnym zajęciem dla przyjezdnych jest tzw. 'Island hopping' czyli skakanie od wysepki do wysepki po Archipelagu Bacuit. Samo miasteczko nie jest ciekawe i nie ma zbyt wiele do zaoferowania, oprócz niesamowitych widoków na okalające je góry (tu widok na samo miasteczko - nasza kwaterka po prawej stronie, bardzo blisko terminala promowego) oraz ofert sprzedaży tzw. 'tourów', czyli rejsów małymi i średnimi łódeczkami (tzw. bangka) po okolicznych wyspach. Rejsy te są sprzedawane przez liczne biura i biurka turystyczne, których jest wiele w całym miasteczku. Wyprawy w morze podzielone są na toury (A, B, C i D), każda z nich oferuje inną cząstkę archpelagu i tematykę (A - laguny, B - jaskinie, C - rafa koralowa). Każdy też trwa cały dzień, a na łodzi lub jakiejś wyspie przewidziany jest posiłek.
 
 
 
   Przed przyjazdem do El Nido chcieliśmy zobaczyć archipelag w jakiś mniej standardowy sposób - wypożyczyć łódkę i samemu zaaranżować trasę, coś takiego co nam się udało rok temu na Celebes w Ampanie. Tu jednak to nie wyjdzie. Gdybyśmy chcieli wypożyczyć bangkę, to koszt tego pomysłu na cały dzień przerósłby nasz budżet, a i tak trafilibyśmy do tych samych miejsc. Skupiamy się więc na tym aby wybrać taką łódkę na której będzie jak najmniej osób. Wczoraj zdecydowaliśmy się na tour A i C. Wcześniej jednak chcemy zobaczyć polecaną przez naszych znajomych Nacpan Beach - miejsce położone około 20-30 km na północ od El Nido. To mała wioska z piękną plażą na otwarte morze. Zastanawiamy się jak tam dotrzeć - może motory? Karolina nie jest jednak do końca pewna. OK - jedziemy tricyklem, najtaniej, bezpiecznie - poza tym mogę robić zdjęcia w drodze :-). Z kierowcą tricykla uzgadniamy cenę i w jej ramach w drodze powrotnej chcemy pojechać na południe od El Nido, do kurorciku - Las Cabanas. Za 1000 Peso (około 70 zl) mamy pojazd z kierowcą na cały dzień. W tricyklach jeżdżących na Palawanie (Puerto Princesa, El Nido) jest znacznie więcej miejsca niż w tych pojazdach z innych rejonów Filipin.
  

 Na motor nakładana jest buda, najczęściej to odlew z włókna szklanego i żywicy - taki sam dla setek pojazdów (różnią się tylko kolorami). W środku ławeczka dla dwóch osób (azjatyckich rozmiarów), a z przodu wąska ławeczka na bagaż ale jakoś tam Natka siedziała. Nie jest źle :-). Wyjeżdżamy z El Nido, droga kręta, z górki i pod górkę, motor ledwo daje radę nas udźwignąć. Kończy się szosa, dalej szutrówka z wybojami. Mijamy sielskie widoczki życia wiejskiego. Wszędzie pola ryżowe, gdzieniegdzie wieśniacy orzą pola zaprzęgniętymi wołami. Ale klimaty! :-). Odbijamy w bok, w ledwo zauważalną dróżkę - widzę drogowskaz "Nacpan Beach 3 km". Czyli już niedaleko. Gdzie tam! Teraz zaczęła się prawdziwa droga ;-). Co kawałek podtopienia, jakieś rozwalające się mostki i już, już jesteśmy w Nacpan. Już się witamy z gąską... Ale przed wioską rozlewisko. Kierowca wysiada, ja też, rozglądamy się którędy przejechać.
 
 
Nie pomogę mu, musi wybrać sam. Robię zdjęcia. Dziewczyny w tricyklu dopada zgraja roześmianych dzieciaków. Są życzliwe i ciekawe. Chcą pomóc przeprawić tricykla do wioski! ;-) Jakoś się w końcu udaje. Karolina wiozła ze sobą garść skromnych gadżetów (długopisy, smycze na klucze itp.) rozdaje to dzieciakom - ale radocha :-). Przed wioską kierowca zostaje - mówi, że dalej nie da rady przejechać i że tu na nas poczeka. OK, idziemy dalej piechotką. Wpisujemy się do jakiegoś wioskowego zeszytu obecności - młodzi ludzie pokazują kierunek na plaże ale przestrzegają nas przed falami. Mówią aby uważać bo jest niebezpiecznie. W końcu docieramy na plaże, kilka budek i .... nic - jedna wielka plaża z otwartym morzem. Ale za to jakim!
Zobaczcie sami:

Zdjęcia Nacpan Beach w dwu kierunkach. Na tym dolnym po prawej widać tylko dwie bambusowe chatki w których serwują przepyszne owocowe shake. Zdjęcia z dedykacją dla Roberta Wolskiego - pojedziesz tam Stary! :-)

Kilka osób w wodzie. Wskakuję i ja. Dziewczyny nie chcą. Ale radocha. Woda bardzo ciepła. Fale przyjemnie masują ciało, wchodzę głębiej. Jest super! Wypływam trochę dalej aby być za falami. Patrzę na brzeg... cholera jest coraz dalej! Fale ciągną mnie w morze. Mała panika. Teraz już wiem przed czym przestrzegali nas ludzie w wiosce. Staram się dopłynąć do linii fal rozbijanych o rafę. W pewnym momencie pomyślałem, że już nie dam rady, że to koniec... 
Ufff... udało się, łapię grunt ale fale odpływające podcinają mi nogi. W końcu jakoś udaje mi się dostać na brzeg. Nic nie mówię dziewczynom, one i tak nie chcą wskakiwać do morza, więc nie ma czym je straszyć. Niech się cieszą widokami.
   Cholernie zmęczony siadam obok nich. Karolina zamówiła sobie i Natce jakieś owocowe shake ale nie zapomniała też o mnie. Piwo! Zimne! :-). Dwa łyki i tyle przyjemności. Wracam do życia :-).
   Siedzimy tu pewnie ze 2 godziny. Robię dziewczynom przyspieszony kurs fotografii - same tego chciały ;-). Tłumaczę zależności między przesłoną a czasem, dorzucam tez nieco info o ISO o zasadach kadrowania, złotego podziału ale widząc panikę w oczach dziewczyn; mówie do nich:
- ... no ale jak o tym wszystkim zapomnicie, to tu na pokrętle macie też programy tematyczne, góry to krajobrazy, ta mała twarzyczka to portrety, a jeśli chcecie makro to ten kwiatek na pokrętle - ufff.... załapały. Oczy to jednak okienko w duszę i umysł człowieka ;-)
   One szaleją po plaży z Nikonem, ja dokańczam piwo i idziemy do tricykla. Nasz kierowca musiał się zaniepokoić naszym spóźnieniem bo spotykamy go po drodze. Kupujemy jeszcze dzieciakom w miejscowym bambusowym sklepiku jakieś słodycze i wracamy w kierunku El Nido.
    W sumie to dobrze wybraliśmy z tricyklem. To optymalny dla nas wariant. Z motorami mogło być ciężko. Jedziemy do Las Cabanas. To taki miejscowy kurorcik dla 'walizkowców' (-jak ten rodzaj turystów nazywa Natka). Zostawiamy kierowcę i ścieżką przez las dochodzimy do plaży. W oddali widać malutką wysepkę, która łachą piachu jest połączona z lądem - chcemy się tam dostać.


Po drodze mijamy różne bungalowy i na śmierć znudzonych białych turystów. Po tytułach w gazetach oraz rozłożonych na hamakach książkach rozpoznajemy, że większość z nich to Francuzi.
Z Natką dostajemy się na wyspę. Poszedłem bez klapek, więc dalej nie dam rady przejść ale i tak niezłe klimaty do fotografii.

Z widokiem na ląd...

... i w drugą stronę - w kierunku wyspy.
 
   Wracamy do El Nido. Zgłodnieliśmy, dziś to będzie nasz pierwszy posiłek (ale shaki są bardzo pożywne :-) ). Nie chcemy jeść w tym samym miejscu co wczoraj, chcemy poznać także inne smaki. Na naszej uliczce jest grilbar. Przed nim na stole pełna oferta rozłożonych świeżych owoców morza - ryby, krewetki, kałamarnice, małże, w końcu także marynowana tłusta wieprzowina i kurczak. Jest w czym wybierać. Ceny niższe od tych wczorajszych, wiec się decydujemy. Poznajemy też miłego gościa z tego baru, który w nienachalny sposób zapytuje czy nie jesteśmy zainteresowani jakimś tourem island hopping. Przedstawia się jako Aram. Umawiamy się na rozmowę po naszym posiłku. I tak mieliśmy wybrać jakiś rejs, więc spróbujemy czegoś konkretnego dowiedzieć się u niego. Ceny wszystkich tourów są te same u wszystkich przedstawicieli w miasteczku (A - 1200 P, B - 1300 P, C - 1400 P i D - 1200 P za osobę), podobno nie da się negocjować cen - więc dość drogawo... Zobaczymy, najpierw zjedzmy nasz posiłek.

 
    Podchodzimy do Arama, prosimy aby cos powiedział nam o tych wariantach island hoppingu. Opowiada, w krótkich acz treściwych zdaniach. Potwierdza nasz wcześniejszy wybór - A i C.
- Aram, pogadajmy teraz o cenie - traktuję tę część rozmowy jako naturalną kontynuację jego oferty, jakby to był kolejny punkt programu.
- Wiesz, że te ceny są stałe w całym mieście i się ich nie zmienia? - pyta nas, a w zasadzie oznajmia.
- Aram, a wiesz o tym, że teraz jest low season, zobacz ilu turystów jest w mieście. Możesz nam sprzedać dwa toury dla trzech osób, obniżając swoją wysoką marże albo możesz tu siedzieć i uśmiechać się do nielicznych przechodniów, wiec jak będzie? - gram va banque...
- OK. Jaka jest wasza propozycja?
Uuuuu.... :-) - pozytywne zdziwienie ale nawet nie spojrzeliśmy się na siebie z Karoliną. Szybka kalkulacja i:
- Nasza ostateczna propozycja to 1000 peso od osoby za tour A i 1100 za C - robimy zniechęcający ruch, jakbyśmy chcieli odejść z tego miejsca...
- OK!
Jak to Kaziu Marcinkiewicz kiedyś się cieszył? Przypomnicie? ;-)
Ściskamy dłoń Arama - w Azji to przypieczętowanie transakcji. Wpłacamy kasę. Dostajemy pokwitowanie i szczęśliwi wracamy do naszego hoteliku. Hoteliku powiedziałem? Nie, to raczej guesthause. Skoro jesteśmy w temacie negocjacji to opowiem też jak było z tym naszym hotelikiem...
    Gdy byliśmy jeszcze w Puerto Princesa, czekając aż nasz bus odjedzie, właściciele korporacji zapytali się nas czy mamy jakąś rezerwację w El Nido. Nie, nie mamy. Postawili sobie za punkt honoru, a w zasadzie to ich prowizja, aby nam ułatwić życie. Miejscówki zaczęły się od 2500 P za pokój. To nie nasz budżet - wiedzieliśmy, że powinniśmy coś znaleźć poniżej 1000 i tak też im mówimy - interesują nas tylko miejsca poniżej 1kP i to z AC. Po kilkunastu minutach przychodzi do nas człowiek i mówi, że coś okazyjnie znalazł w dobrej lokalizacji. OK, zawsze na miejscu możemy zmienić. Gdy dojechaliśmy do El Nido, bus podwozi nas pod same drzwi hoteliku. Właścicielka prowadzi nas wąską uliczką w głąb podwórka, wchodzimy na górę, w zasadzie to Karolina - ona pierwsza wybiera i akceptuje warunki albo nie ;-). Ja z plecakiem zostaję na dole. Słyszę z góry Karolinę:
- Nie, tu nie zostajemy - uuu... - musi być naprawdę źle, skoro moja żona od razu w ten sposób. Idę na górę, wymieniamy po drodze z Karoliną kilka uwag. Ona mówi, że tu cholernie śmierdzi stęchlizną, jest kiepskie łóżko i za taką cenę rezygnujemy. Sprawdzam. Jest tak jak mówiła Karolina. Zdecydowanie odmawiamy. Kierowca busa, który dreptał za nami jest niepocieszony - nie dostanie prowizji...
- Zaraz, zaraz! - krzyczy właścicielka - mamy jeszcze inne miejsce, może się wam spodoba. Drepczemy za nią w kierunku ulicy, wchodzimy do innego budynku bezpośrednio przy plaży. Zniechęceni ale sprawdzamy - to jest ok. Nie śmierdzi, nawet fajna łazienka i ... widok! Ten niesamowity widok na całą zatokę, z okna pokoju. Obok jest taras - oczami wyobraźni widzę siebie wieczorem popijającego rum z colą na tym tarasiku. Ech.... :-). Dopytujemy jeszcze o internet. Jest! nawet w pokoju na jedną kreskę jest zasięg (dbamy o Was drodzy czytelnicy :-) ).
Decydujemy się lecz cena podskoczyła do 1200 - upieramy się przy 1000 za ten właśnie pokój. OK, jest zgoda. Na początku myślimy o 1 nocy, później poszukamy czegoś tańszego. Wieczorem, popijając rum z colą (już wiecie gdzie ;-) ), gadamy z Karoliną, że w zasadzie tu nie jest tak źle; jest wręcz bardzo dobrze, tylko ta cena...
- OK Karolina, jutro negocjujemy cenę pokoju.
- Sławku ale ta cena już została obniżona, nie sądzę aby jeszcze cokolwiek ją zmniejszyli.
- Zobaczymy, nic nie tracimy, najwyżej poszukamy czegoś innego.
Następnego dnia rankiem, przed wyjazdem do Nacpan Beach, pytam jednego z właścicieli, czy jest zainteresowany, tym abyśmy zostali tu dłużej.
- Oczywiście, ile tylko chcecie - wie gość doskonale, że jest low season, my zresztą też ... ;-)
- Zostaniemy u Ciebie jeszcze 5 dni, pod warunkiem że zejdziesz z ceny do 800 P za pokój za noc.
- Nie.
- OK. Do której jest checkout?
- Poczekaj. 900 P ale musicie zmienić pokój. Za tę cenę tego najlepszego z widokiem na morze nie mogę wam dać.
- Albo ten za 800 P albo się wynosimy. Na mieście widzieliśmy za 500-600 P cała masę miejsc do spania - Bardzo pomaga mi Karolina, wyciąga do gościa rękę, a to oferta, że ma on stały dopływ niezłej gotówki przez 5 dni.
- OK :-) - właściciel guesthausu uśmiecha się, zgadzając na nasze warunki.
 
    To takie krótkie historyjki z naszego codziennego życia w Azji. Targujemy się, na każdym kroku, to weszło nam w krew. Nauczyliśmy się tego w Indiach ale tak jest w całej Azji. Targowanie się to ich kultura, to rytuał. Ten kto się nie targuje to żółtodziób, którego należy oskubać i się go lekceważy. My do nich nie należymy. Wiemy i mamy tego świadomość, że czasem targujemy się o 1, czy 2 złote, że dla nas to praktycznie nie ma znaczenia (tym bardziej dla takiego Francuza, czy Niemca) ale rytuał to rytuał ... Nie posądzajcie nas o jakieś wyrachowanie, czy skąpstwo; nie mamy też żydowskich przodków. Po prostu jesteśmy jednymi z nich - mimo, że z nas blade twarze ;-) Jednak gdy widzimy prawdziwą biedę, nieszczęście - staramy się w różny sposób pomagać. Wiadomo - nie uratujemy całego świata ale tam gdzie możemy - polepszamy go.
 
   Wracamy na ziemię. Mamy jutro rejs na ciekawe wysepki Archipelagu Bacuit. Cieszymy się i jesteśmy ciekawi tego co przed nami. Z Polski taszczymy cały plecak ze sprzętem do snorkowania (w zasadzie taszczy go Natka). Wypakowujemy go i przygotowujemy na jutrzejszy rejs. Dzień kończę ze szklaneczką rumu z cola, gdzie?..., no gdzie? ;-).
   Obserwuję nocne życie portowe. Miejscowi spotykają się przy butelce rumu, gaworząc ... no właśnie, nawet nie wiem o czym. Mogę się domyślać, że dziś mieli dobry lub zły dzień bo odwiedziło ich aż tylu lub tylko tylu białych turystów... - bo to oni napędzają budżety miejscowych i całego miasteczka - El Nido. Gdzieś wśród nich pewnie jest i Aram oraz właściciel naszego guesthasu - oni do szczególnie szczęśliwych dziś nie należą - trafiły im się jakieś ... dziwne blade twarze.
   Spoglądam na ulicę. Wałęsające się po plaży bezpańskie psy oraz szczury. Liczę je. Nie do policzenia... Sięgam po zegarek. Średnio w ciągu 1 minuty widzę 5 szczurów w pobliżu naszego miejsca. Tylko żeby nic nie mówić Karolinie.
[SS]


 W drodze z Puerto Princesa do El Nido podeszła do nas kobieta ze śpiącym dzieckiem, prosząc o datek. Nigdy nie odmawiamy w takich sytuacjach. Los ludzki jest zmienny ale to od nas - ludzi zależy co się dzieje z bliźnim.

 A to cała plaża w El Nido. Samo miasteczko jest niewielkie lecz jako region posiada około 30 tyś mieszkańców. Miejsce to klimatem przypomina mi troszkę Labuan Bajo w Komodo National Park w Indonezji.

 Zachód słońca w El Nido

 Sielskie obrazki z naszego okna.

Jedziemy do Nacpan Beach. To prawdopodobnie ten mostek opisywałeś Darek ;-)

 W drodze do Nacpan

 Dzieciaki pomagają przejechać

Cukierki. Dla dzieciaków to przysmak. Dziewczyny zawsze wożą ze sobą niespodzianki aby w takich chwilach poczęstować maluchy.

Sweet focie ;-)

 W Nacpan Beach. Świetne są te fale. Daję się im nieść...

... i mam problem z dopłynięciem do brzegu.

 Natka posępna. Chyba jej shake z avocado nie posmakował - a tak go polecałeś Darek... ;-)

Karolina po kursie fotograficznym... ;-)

 Sielskie klimaty po drodze.

 Mimoza. Natka za każdym razem się przy niej zatrzymuje.

 Liść objedzony przez foliofagi. Może się przydać do szkolenia z 'Monitoringu' w pracy ;-)

 Sielskie klimaty cz. 2.

 To był dobry wybór aby wynająć tricykla. Jakoś nie widzę w tej scenerii Karoliny na motorku.

W drodze do Las Cabanas
 



Chwila kurortowego oddechu
 
Natka
 
Las Cabanas z punktu widokowego
 
Rozmyślając o naszych planach na dzień następny...