sobota, 10 sierpnia 2013

Rinca

30.07.2013 r.
 
      W końcu przyszedł czas na park narodowy. Ten, pewnie obok Yellowstone,  jeden ze słynniejszych - Komodo National Park. Leży w cieśninie pomiędzy Morzem Flores a Sawu i większymi wyspami: opisywaną wcześniej Flores na wschodzie i Sumbawą na zachodzie; czyli w paśmie  Małych Wysp Sundajskich (Nusa Tenggara). KNP to głównie dwie duże wyspy: Rinca oraz Komodo oraz mniejsza i leżąca między nimi trzecia - Padar. Na terenie Parku jest oczywiście cała masa pomniejszych wysp. Obszar Parku obejmuje nie tylko lądy ale, co ważniejsze dla ochrony lokalnych ekosystemów,  także teren podwodny. To całe ekosystemy bogate zarówno we florę jak i faunę.
     Nas, pewnie jak i wszystkich, ściągnęły tu warany. Dopiero w drodze czytamy jak bogate jest tu środowisko. Ja ostrzę sobie zęby na jelenia timorskiego Cervus timorensis, ale są tu też liczne węże z kobrą na czele, błotne bawoły, dziki, makaki, jest też łaskun, słynny ssak, który zjadając z krzewów i drzew ziarenka kawy, tym samym staje się dostarczycielem najdroższej kawy na świecie - kopi luwak (kawa z odchodów). Powierzchnia lądowa Parku wynosi ponad 600 km2, zaś całość z wodami zajmuje ponad 1800 km2.
     Tyle suchych faktów. Tymczasem siedzimy na Kanawie i czekamy od rana na łódź z Labuanbajo. Przed wypłynięciem na Kanawę załatwiliśmy sobie rejs łodzią na dwie wyspy: Rincę i Komodo. W sumie dwa dni i noc na statku. Karolina wynegocjowała super cenę, więc jest to nam na rękę, tym bardziej, że dziś już musimy opuścić Kanawę (Karolina z powodu przygody ze szczurem - nie może się już doczekać wyjazdu... ;-) ). Uzgodniliśmy tylko, że interesuje nas mała łódź, tak aby nie był to 'wycieczkowiec'. Gość od 'Lewandowskiego i Piszczka' zapewnił nas że oprócz nas mogą być tylko 3-4 osoby + załoga statku. Nam to pasuje. Na rękę jest nam też to, że nie musieliśmy wracać do Labuanbajo (skąd wypływał nasz statek) a nieznacznie zmieniając kurs zabierze nas z Kanawy. Super! (Ktoś chyba cały czas modli się za powodzenie naszej wyprawy, acz na koniec pacierza musi zapewne dodawać: "no i Panie Boże - trochę przygód im sypnij coby się tak nie nudzili" ;-) ).
    Tymczasem czekamy. Jest już 10 rano, my od godziny na przystani, łajby nie widać. Oczy wpatrujemy w kierunku Labuan ale wszystkie kropki na wodzie nie w naszym kierunku płyną. W końcu jedna jakby zmieniła kierunek i nieśmiało jakby zwiększała swoje wymiary i ciągnęła ku nam. Rezygnujemy z docierania do telefonu na recepcji, cierpliwie czekamy i wzrokiem ściągamy powiększający się statek. W końcu jesteśmy pewni - płynie na Kanawę! A więc po nas :-) Czy ja wcześniej napisałem słowo "statek"? To pomyłka. Przypływa po nas typowa łajba, ubogi jakby kuter rybacki ale my już nie mamy czasu na zastanawianie i marudzenie - w końcu chcieliśmy coś małego. Wskakujemy do środka. Załoga pomaga nam z bagażami. Na łajbie poznajemy Francuzów: Camilę, Toma i Marka oraz cztery osoby z załogi: kapitana, który od początku okazuje się gburem (nawet nie podał nikomu ręki na przywitanie), Rajana - gościa od kontaktów z turystami, kucharza, który chowa się w swoim kambuzie i małego może 7-8 letniego chłopca - pomocnika do wszystkiego.
      Z Francuzami łapiemy od razu kontakt. Camila i Tom to para. Marka poznali już w Indonezji. Rajan (człowiek od kontaktów z turystami) okazuje się młodym człowiekiem ma 21 lat i od 3 miesięcy uczy się angielskiego - od turystów... ;-), jednak ma podstawową zaletę - mimo wszystko jest towarzyski. Co chwila powtarza aby mówić wolniej. Ale jest kontakt. Obchodzę łajbę. Jest w środku jedno pomieszczenie gdzie trafiły nasze plecaki, miejsca na tyle że pomieszczą się w nocy 2 osoby i pod warunkiem że nasze bagaże sensownie poukładamy piętrowo. Jest sterówka z kapitanem, który nie jest nami zainteresowany i daleko przed siebie spogląda w dal. Jest na rufie coś na kształt toalety - zamykanej w każdym razie i co mnie zdziwiło - w środku sedes a nie 'skocznia' czy też zwykła dziura. No i obok 'toalety' jest kambuz, tam na razie nie mam wstępu (w środku zabarykadowany kucharz). Acha są też tzw. wolne miejsca - czyli dach nad kabiną (zresztą zadaszony brezentem - ważna obserwacja na wypadek noclegu na tej łajbie) oraz dach nad sterówką (już nie zadaszony). Jest też przestrzeń miedzy sterówką a kabiną i to na niej wszyscy się skupili. Zapomniałbym o dziobie z ławeczką :-). Tymczasem widzę na zewnątrz ciekawe klimaty na wyspy które obserwowaliśmy z Kanawy, ładuję torbę ze sprzętem na dach nad sterówka i sam tam włażę. Widoki :-). Mijamy właśnie wyspę-wioskę coś na kształt tej na Togeanach - Bajo, tylko z większą powierzchnią lądu. Pstrykam, filmuje..., ktoś mnie łapie za nogę - to Rajan się tarmosi na górę za mną. Gadamy. Dowiaduję się, że kapitan to spoko gość, tylko niemowa. O kucharzu Rajan nic nie potrafi powiedzieć i o chłopcu też nie wiele wie. O Francuzów nie pytam bo wiadomo, że ich widzi pierwszy raz. Ocho! - "świetny rejs Pan nam dał "... ;-), przypominają mi się słowa pewnej shanty. Słonko piecze niemiłosiernie, kładę się na dachu, zasypiam. Budzi mnie sen. Wydawało mi się, że się topimy, że nas coś wciąga w głębiny... Ufff.... - to tylko sen. Zlany potem, sam nie wiem czy od słońca, czy od snu, wstaję. Karolina z Natką na dole. Silnik zakłóca naszą komunikację. Dowiaduję się tylko, że do naszej dyspozycji jest woda w plastikach ze steropianowego pojemnika - jest zimna :-), jest też gorąca woda w termosie i kawa i herbata - luksusy. Po dwóch godzinach docieramy do zatoki na wyspie Rinca (właściwie wymawia się - Rincza). Płyniemy a obok nas ląd na którym być może są warany. Łapię się na tym, że nieświadomie wpatruję się w wyspę - a nóż widelec go zauważę. Dopływamy do końca zatoki i wpływamy do portu. Jest tam już kilka statków, podobnych do naszego ale jakby kilka klas wyżej ;-) (tylko nasz ma pokrycie brezentem i odpadające deski po bokach). Wychodzimy na brzeg, "człowiek od kontaktów" z nami, prowadzi nas do budynków parku. Po drodze namorzyny, teren okresowo zalewany. Dochodzimy do symbolicznej bramy z figurkami waranów. W końcu do recepcji i kas Parku. Kupujemy bilety i wynajmujemy obowiązkowego przewodnika. Przypada nam taki co wygląda na 15 lat. W ręku kij z rozwidleniem na końcu - to na wypadek ataku warana (każdy z przewodników ma owe narzędzie obrony). Stajemy przed mapą, wyuczone po angielsku gotowe informacje na temat Parku płyną z ust naszego młodego guide'a. Musimy wybrać rodzaj i długość trasy. Krótka konsultacja z Francuzami. Wybieramy czerwoną - najdłuższą. 5 km przed nami i perspektywa widoków, gdyż trasa biegnie także przez dość znaczne wzniesienia. Widzę rezygnację w oczach przewodnika, biegnie szybko do recepcji zabiera butelkę wody i ruszamy. Dreszczyk emocji i gęsia skórka. Wcześniej, na statku, od Rajana, dowiaduję się, że na 100% zobaczymy warany. No cóż - zobaczymy jak będzie. Na początku ścieżka wiedzie przez zarośla, od czasu do czasu wychodzimy na otwarte przestrzenie. Po pewnym czasie rozgałęzienie, skręcamy w lewo i ostro pod górę. Widoki niesamowite. Zatrzymuję się co jakiś czas aby uwiecznić krajobraz. Aparat i kamera, na zmianę. Tom i Mark robią to samo. W wyższych partiach widać jak wylesiona jest ta wyspa. Na wzniesieniach tylko pojedyncze palmy. Roślinność drzewiasta tylko w dolinach. Kilka razy zatrzymuje się przewodnik, próbujemy dopytać o różne informacje o waranach. Niechętnie ale jednak udaje się nam coś z niego wyciągnąć. Okazuje się, że populacja waranów na Rince sięga około 2400 osobników, na sąsiedniej Komodo zaś - 2800. Te informacje od przewodnika. Sprawdzam w Lonely Planet - 1100 na Rince i 1250 na Komodo oraz około 50 na zachodnim wybrzeżu Flores. Spore rozbieżności. Pytamy o incydenty z waranami. Tak były, i to nawet w ciągu ostatnich dwóch lat - dwa razy. Waran zaatakował kobiety z lokalnej wioski na Rince. Tylko natychmiastowa pomoc udzielona w Jakarcie (transport lotniczy z LB) pozwoliły przeżyć kobietom, choć znaki ataków do dziś noszą na rękach i nogach. Dowiadujemy się także że jeden z kolegów - pracowników Parku w 2009 roku został zaatakowany w swoim biurze, obronił się i przeżył. Nie przeżyło za to 8 letnie dziecko, które zaatakował dwa lata wcześniej smok z Komodo.
   O ile wcześniej ja, Tom i Mark zostawaliśmy z tyłu i pozwalaliśmy sobie na beztroskie zdjęcia, tak po tej opowieści wszyscy trzymamy się w kupie, prawie wchodzimy na strażnika. Zastanawiam się dlaczego nie wziąłem swojego rozwidlonego kija, a stało ich kilka koło biura Parku. Strażnik pokazuje nam ślady bytowania błotnego bawołu - ekskrementy, w dolinkach strumieni - zagłębienia gdzie przychodzą do wodopoju i chłodzą się w błocie. Po pewnym czasie strażnik zastygł w bezruchu, my z nim. Coś słyszy. Rozgląda się po okolicznych krzakach. Jest. Bawół. Dość duży. Przechodzi koło 20-30 metrów od nas. Strażnik szybko pokazuje nam że zwierzę jest ranne na brzuchu. Pytamy czy to po ataku warana. Najprawdopodobniej. A więc za nim gdzieś czai się waran, gdyż taka jest ich metoda polowań - z zaskoczenia atak, najczęściej jeśli ofiara jest sporych rozmiarów to udaje jej się oswobodzić od drapieżcy ale bakterie zawarte w ślinie po kilku dniach osłabiają ofiarę, a podążający za nią waran, kończy swe dzieło. Jakiś czas temu wpadłem na informację, że te największe na świecie jaszczurki mają jednak zęby jadowe i wydzielają jad; więc nie tylko bakterie (około 50) ale aktywna toksyna zabijają ofiarę.
     Zdjęcia, film, "klatki z Cejrowskim" ale cały czas spoglądam na kij przewodnika. Kilka kroków dalej i ... drugi bawół. Ten jest w pełni sił. Omijamy go i schodzimy w niższe partie. W końcu wchodzimy do dżungli. Idziemy wzdłuż prawie wyschniętego koryta rzeki. Po drodze mijamy rodziny makaków, które z zaciekawieniem przyglądają się nam. Karolina zauważa dzika ale szybko znikł w krzakach. W tym miejscu roślinność bujna, wielopiętrowa, są liany. Dochodzimy w końcu do zabudowań. Zaraz, zaraz..., a gdzie smoki?! Przypominają mi się słowa Rajana: "smoki na 100%", czyżby "człowiek od kontaktów" zawsze reklamował tak to miejsce, może to wyuczona w angielskim fraza?... Sam nie wiem. Czuję się jednak zawiedziony...., tyle kilometrów, poświęceń i tylko bawoły błotne? O jeleniu timurskim już nie wspominam. Jacek Stefański z Travelbitu przedkładał, w swoich wątkach, przyrodę Rinci nad Komodo. A tu waranów brak... :-(
     Wtem poruszenie. Wśród Francuzów jak i moich dziewczyn. Karolina szeptem krzyczy - "są!!!". Odkładam kamerę, rozglądam się; gdzie?, przecież jesteśmy już wśród zabudowań. Naraz i ja zastygam w bezruchu. Zaledwie 10-12 metrów ode mnie leżą 3 warany! Wtopiły się w otoczenie, w zasadzie są podobnej barwy jak tutejsza ziemia. Serce kołacze, sięgam szybko po aparat, pstrykam, na początku nawet nie sprawdzając ustawień czasu i przesłony. Dopiero po chwili przychodzi otrzeźwienie - przecież one nie uciekną. Są tam ze względu na pobliską restaurację, czekają na odpadki i łatwy łup. W oko wpadają kolejne. Jest ich razem 7, różnej wielkości. Już na spokojnie, bez gwałtownych ruchów, kadruję, zmieniam obiektyw - mam je na karcie! Są moje. :-).
     Przewodnik w końcu zaczął swoją pracę. Odciąga nas i zabezpiecza aby nie doszło do wypadku. Grupa 6 osób (Francuzi i my) rozeszła mu się wokół waranów. Mówi, że atak może nastąpić natychmiast, a podchodzącego od tyłu człowieka w celu zrobienia fotki, może powalić ogonem, którego siła równa się 2 tonom. Mimo, że drobnej postury nasz przewodnik, stara się nas odciągnąć od waranów i zakończyć już nasz trip (doszliśmy prawie do końca), to jednak zostajemy tam na jakiś czas. W końcu odchodzimy. Razem z Rajanem zmierzamy brzegiem zatoki do przystani by wejść na nasz 'statek'.
 
     Przygoda z waranami na Rince, mimo wszystko dała nam sporo satysfakcji. To nic że leniwce, czekające na łatwiznę, zamiast czaić się na potężnego bawołu, leżą koło jadłodajni. Wiemy, że to czas godów i warany wtedy ciężko spotkać, weszły daleko w głąb lądu. Mimo wszystko przeżyliśmy kawałek ciekawej przygody. Nie do ocenienia są widoki i krajobrazy jakie mieliśmy do swojej dyspozycji. Spotkanie z bawołami. Tak, Rinca robi wrażenie.
 
   Tymczasem jutro mamy zaplanowaną wyspę - Komodo. Przed nami jednak rejs i noc na łajbie.
 
 Podobną łajbą i my płyniemy.
 
 Mijana wyspa z wioską podobną do tej z Togeanów. Przypomina nam się historia z Gipsy.
 
 Port na Rince, w pobliżu siedziby Parku.
 
 Brama do wejścia do Parku. Motywem przewodnim, nawet w bramie, są smoki.
 
Mapa Komodo National Park.
 
 
Różne trasy marszruty na Rinca. My wybieramy najdłuższą, czerwoną. Tym samym doprowadzając naszego przewodnika do determinacji we wspólnych kontaktach ;-)
 
 
 Ostro pod górę.
 
 Widoki w wyższych partiach na wyspie Rinca.
 
 Nasz przewodnik i jego narzędzie - rozwidlony kij.
 
Rinca to wyspa na większości powierzchni pozbawiona drzew. Zostały niedobitki palm.
  
 Dziki bawół błotny. Widać ranę na brzuchu.
 
 Chwilę później widzimy drugą sztukę (to ta w tle... ;-) - na pierwszym planie Natka)
 
 Makaki. Tu samiec w korycie rzeki.
 
  
Dżungla  na Rince. To dolne partie. Zróżnicowana struktura pionowa.
 
Schodzimy z gór.
 
Pierwsze spotkanie waranami.
 
 
Czyż nie piękny widok? :-)

To samiec. Dość aktywny. Na szczęście nie staliśmy się jego obiektem zainteresowań.



Wyświetl większą mapę

2 komentarze:

  1. Jak to nawet krotki pobyt w dzikich krajach zmienia czlowieka!
    (p. zdjecie po prawej, szkoda ze nie widac calej rodzinki (p. zdjecie po lewej).
    powodzenia -
    RA

    OdpowiedzUsuń
  2. Uff,już miałem obawy, że nie zobaczycie waranów... :)
    Jacek S.

    OdpowiedzUsuń