piątek, 2 sierpnia 2013

Bajo - morscy nomadzi

23.07.2013 r.

Inaczej tez zwani morskimi cyganami, czyli - gipsy. Wynajmujemy łódź, dzieląc jej koszty z poznanymi wczesniej Słoweńcami.
Wyplywamy wcześnie rano. Przed nami długa droga, gdyż chcemy się dostać do jednej z w miarę stałych juz teraz wiosek Bajo. Leży ona w południowej części cieśniny oddzielającej dwie duże wyspy: Pulau Togean i Pulau Talata Koh. Mamy wiedzę, ze dziś rano w tej wiosce odbywa się targ, na który przypływają rozproszone wokół okolicznych wysp rodziny morskich cyganów.
Długo plyniemy z Katupat wodami zatoki Teluk Tomini, w końcu skręcamy ostro na południe. Wplywamy do cieśniny. Po jednej i drugiej stronie rozrastają się mangrowce.


Namorzyny, których korzenie podczas odpływu stercza ponad woda, dają schronienie całej masie gatunków ryb i ptactwa.
Po drodze mijają nas lżejsze, a przez to szybsze, ręcznie dlubane z pnia lodzie. To gipsy pędzą na targ. Inni, juz z zapakowanymi towarami, wracają do swoich siedlisk.


Czasami na lądzie widać kawałek wykarczowanej dżungli, przy wyrębie najczęściej niewielkich rozmiarów szałas.



Na poletku najczęściej widać tez szybko odradzają a się roślinność.
W końcu cieśniną się rozszerza, widać otwarte wody Selat Walea, a na niej jakby z morza, na palach - wioska. To do niej zmierzamy.


Oplywamy ja dookoła. Widać liczne drewniane domki na palach. Są nawet dwa meczety.



Wioska okazuje sie przedziwna laguna, do okola wystaje kilka skal, które zostały połączone przez nomadów mostami i rozbudowane o tymczasowej i nietrwale domostwa.



W środku jest zatoka. Wplywamy do niej i cumujemy przy którymś z pomostów. Nieśmiało wychodzimy z łodzi. Wzbudzamy ciekawość ale i odruchy sympatii u miejscowych. Największe u dzieci.


W zasadzie nas nie odstępuja, chętnie pozuja do zdjęć.
Widzę jak przewodnik z naszej łodzi daje miejscowemu zwinięty banknot - pewnie to haracz za możliwość przejścia przez wioskę. Idziemy pomostami. Gromada dzieci z nami. Dochodzimy do targowiska. Jest wszystko. Nawet tu króluje plastik z Chin, niestety.


Czuje się słabo, Natka tez. Kręci nam się w głowach. To od temperatury, w środku wioski jest ponad 40 st C. Chcąc ułatwić sobie życie, jeszcze przed droga wskoczylismy w czarne pianki (chcieliśmy zredukować jedna czynność - w drodze powrotnej planowalismy snorkowanie), to one chlonac temperaturę od słońca i przylegając ściśle do naszych ciał powodują osłabienie. Karolina ubrala się tradycyjnie - wygrała na tym.


Rozbieram się do polowy, górnej polowy ( :-) ) wzbudzając wesołość u miejscowych barwa swojej skory. Natka ma pod spodem strój kąpielowy, wiec robi to samo. Karolina zdobywa dla nas jakąś miejscowa odmiane coli. Gazowany napój! Ratuje nam tym samym życie :-) .
Gubimy się w wiosce. Są tylko dwie drogi: do przodu i do tylu. Jakoś dziwnie wybieramy ta do tylu. Jozko tez jest osłabiony. W końcu dochodzimy do miejsca gdzie została nasza łódź. Nie ma jej tam. Okazało się, ze nasz przewodnik chcąc nam ulatwic, przepłynął nią na drugi koniec atolu. Wracamy, mając nadzieje, ze to juz właściwą droga. Spaleni słońcem, pol żywi docieramy w końcu do łodzi.
Nie wiem sam jak ale w chwilach ciekawych, podejmuje wysiłek wyjęcia aparatu i "pstrykniecia" ciekawych ujęć.

Suszace się na słońcu ryby

Miejscowa pieknosc

Zagladajac do chaty...

Zegnani przez cala wioske.

Wracamy do Katupat. Po drodze zatrzymujemy się w pobliżu jednej z niezamieszkalych wysp. Wskakujemy do wody. Zapominam załadować do aparatu baterii. Niech to szlag... Trudno. Pod woda ciekawe ryby. Zaczyna padać i zbiera się na burze. W strugach deszczu wracamy na łódź. Teraz juz kierunek Katupat.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz