(Sławek)
Puk, puk - słyszę jakieś ciche stukanie do drzwi. Pewnie sen. Po chwili się jednak powtarza ale już troszkę głośniej. Próbuję się wydostać spod prześcieradła.
Otwieram drzwi, tak to Donatus, nasz kierowca, owinięty szczelnie sarongiem pyta nieśmiało, czy zapomnieliśmy o wczorajszej umowie.
- Nie, no oczywiście, że nie zapomnieliśmy!
Donatus wczoraj z nami umawiał się, że jeśli będzie dobra pogoda to wyruszamy o 4 rano aby być przed świtem na wulkanie, jeśli zaś będzie słaba to wyruszymy o 7. Do końca nie wiedziałem o co chodzi z tymi godzinami i pogodą, a Donatus jakoś nie kwapił się z wyjaśnieniami. Teraz stoi przed naszymi drzwiami i ze szczerym uśmiechem pokazuje niebo i gwiazdy na nim.
Szybko wstajemy. Nie ma czasu na poranną toaletę, najwyżej kogoś zabijemy wyziewami z paszcz... ;-). Kilka minut później siedzimy zaspani w samochodzie. Jest dość chłodno. Moni, czyli wioska do której wczoraj dotarliśmy leży u podnóża wulkanu Kelimutu. Generalnie jest w górach. Zakładamy co się da na siebie i nieco osłupieni wjeżdżamy samochodem pod górę.
Do niedawna na Kelimutu można było się dostać jedynie pieszo, dość krętą i długą dróżką właśnie z wioski Moni. Teraz jest droga, można wjechać samochodem lub ojekiem (czyli taksówką motorkową). Dojeżdża się do parkingu, z którego 30 minut dalej dochodzi się do punktu widokowego. To wiemy od Donatusa z wczorajszych opowieści i wspólnego śledzenia map na tablecie (ponowne podziękowania dla Roberta :-) ). Tymczasem dojeżdżamy do bramy Parku Narodowego Kelimutu (jednego z dwóch na wyspie). Bilety wstępu (150 tyś za osobę) dość drogie ale nie będziemy wybredzać i stękać (ok 40 zl po przeliczeniu), przecież Kelimutu to jeden z naszych celów na Flores.
Dojeżdżamy do parkingu. Ciemno jak u ... Widzę jednak prześwitujące gwiazdy na niebie. OK idziemy. Donatus z nami. Przed nami zaledwie 2 samochody na parkingu. Nikt się nie odzywa, idziemy w milczeniu. To przecież dla miejscowych święta góra. Wierzą, że spoczywają tam dusze przodków. Tak, to kolejny przykład wymieszania wiary chrześcijańskiej z animizmem.
Lekka zadyszka i co jakiś czas zatrzymujemy się dla nabrania oddechu (prawie 1700 m npm). Obok nas idzie miejscowy człeczyna z tabołkiem na głowie - wzrokiem pytam Donatusa o co chodzi z wieśniakiem.
- Niesie wrzątek w termosach, kubki, herbatę i kawę, na górze będzie to wszystko oferował zmarzniętym i wyczerpanym turystom - odpowiada.
W końcu dochodzimy ścieżką na szczyt. Na razie nic nie widać. Nie tak go sobie wyobrażałem... Szczyt okazuje się wybetonowanym stożkiem, wokół, którego jest deptak z ograniczającym murkiem ale podobno to najlepsze miejsce widokowe na Kelimutu. Ten wcale nie największy na wyspie wulkan przyciąga co roku całkiem nie małe rzesze turystów i jest po Komodo National Park największą atrakcją wyspy. Dlaczego? Ano dlatego, że jego krater jest wewnętrznie podzielony i trzy z jego zagłębień wypełniają jeziora. Każde o innej barwie, intensywnej barwie. Najzabawniejsze jest jednak to, że kolory co jakiś czas się zmieniają. Dwa z nich bezpośrednio ze sobą sąsiadują, trzecie jest nieco na uboczu - po drugiej stronie punktu widokowego na którym się znajdujemy.
Te jeziora to: Tiwu Ata Mbupu - w tłumaczeniu: 'jezioro starych ludzi', Tiwu Nuwa Muri Koo Fai - 'jezioro chłopców i dziewcząt' i Tiwu Ata Polo - 'jezioro złych duchów. Sama zaś nazwa Kelimutu to 'wrzące jezioro'. Ich intensywna kolorystyka bierze się najprawdopodobniej z wydobywających się z dna gazów wchodzących w rozliczne reakcje chemiczne. Lub też, jak miejscowi wierzą, z liczby dusz spoczywających w każdym z tych jezior.
My czekamy na wschód słońca. Zapachniało herbatą. Wieśniak rozstawił już swój kramik i oferuje gorące napoje. Natka idzie po herbatkę. Próbuję od niej. To co jest takiego smacznego w miejscowej herbacie to ten ogniskowy posmak wody gotowanej na ognisku, posłodzonej dymem aromatycznego drewna - nie da się tego zapomnieć :-).
Pierwsze brzaski na wschodzie, delikatnie zaczyna się rozwidniać. Coraz więcej turystów, każdy rozstawia się ze swym sprzętem w oczekiwaniu na mający nadejść widowiskowy wschód. Jedni ze sprzętem wartym tysiące dolarów inni tylko ze smartfonami. Każdy jednak chce pamiątkę. Ja też... ;-). Ustawiam aparat na największe użyteczne ISO i przestawiam na manual. Szukając jakiegoś podparcia dla obiektywu zauważam kątem oka dziewczyny i Donatusa. Siedzą i napawają się coraz piękniejszym widokiem, nie obchodzi ich pogoń za coraz lepszym kadrem.... Odstawiam aparat i dołączam do nich. Tak lepiej.
(tu następuje przerwa na moje prywatne przemyślenia... ;-) )
Coraz jaśniej. Widać już okoliczne szczyty, pojawiają się zarysy krateru i coraz bardziej widoczne są jeziorka. Ech - myślę sobie - przecież prowadzimy bloga, nie można zachować tego obrazu tylko dla siebie. Mimo, że jeszcze ciemno, robię kilka ujęć. I dobrze bo za chwilę dosłownie w ciągu kilku minut wszystko to co dookoła nas jest opatula mgła. Nic nie widać. Słychać tylko głosy czeskiego czy słowackiego przewodnika, który wydziera się do kilkunastu osób, którzy jak my chcieli zobaczyć wschód słońca nad Kelimutu. O dziwo, większość tej rozmowy rozumiem. Przewodnik mówi, że już dziś nic z tego, słońca nie zobaczymy, pora wracać do autobusu. Nasi pobratymcy odchodzą, większość innych turystów też. My zostajemy. Nigdzie nam się nie spieszy. Napawamy się chwilą. Donatus uśmiechnięty kiwa głową aby jeszcze zostać.
I nagle, miedzy chmurami pojawia się czerwona tarcza słońca, widok jak z Marsa. Cudnie! :-).
Robię kilka ujęć. I słyszę ... głośne tupanie kilkunastu par nóg, które wbiegają przed kadr. Tak, zgadliście - to czeski lub słowacki przewodnik ze swoją grupą pędzą na spotkanie światła. Nie wiem czy zdążyli zrobić jakiekolwiek zdjęcie bo po kilku chwilach słońce schowało się za chmurą.
Czekamy kilkanaście minut i zbieramy się w drogę powrotną. Donatus mówi, że są małe szanse aby w przewidywalnym czasie mgła opadła. W drodze powrotnej robię zdjęcia roślinności, kadry jak z powieści Tolkiena.
Doganiamy grupę naszych sąsiadów, wdaję się z nimi w rozmowę - okazuje się, że to Słowacy, jadą autobusem przez Flores, później przez Sumbawę, Lombok i na Bali.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się wielokrotnie aby zrobić zdjęcia. Udaje nam się namierzyć stado małp - makaków. Są jednak bardzo płochliwe. Donatus mówi, że boja się ludzi, gdyż oni je wyłapują z dżungli i sprzedają na Jawę lub... zjadają. Ciekawy gość ten nasz kierowca. Ma bardzo ciekawe poczucie humoru - cos na zasadzie Monthy Paitona. Do końca nie wiesz kiedy mówi na poważnie a kiedy żartuje. Pyta się nas, czy wiemy do czego są te wszystkie lusterka na zakrętach drogi....
- Dla bezpieczeństwa kierujących - odpowiadamy.
- Nie. Próbujcie dalej.
- .... (brak pomysłów, zbyt wczesna pora)
- Te wszystkie lusterka są dla europejskich turystek, które proszą kierowców aby się zatrzymać bo chcą poprawić makijaż... - mówi i czeka na naszą reakcję.
- .... - konsternacja w damskiej części pasażerskiej.
- Buhahahaha!!!! - moja reakcja.
Po chwili dziewczyny też się śmieją :-)
[SS]
W oczekiwaniu na wschód słońca
Nie tylko my czekamy... Kelimutu to jeden z dwóch parków narodowych na Flores.
Na razie dość dobrze widać ale mgły w dolinach zaczynają się unosić.
Scieżką z dołu ciągną ciekawscy.
Środkowe i wschodnie jezioro. To pierwsze ma barwę niebieską, to drugie turkusowo-zieloną.
Ech... źle to wróży...
.... i nic już prawie nie widać, prócz słowackich turystów... ;-)
A jednak! :-) Czyż nie pięknie?
Pamiątkowe zdjęcie. Dziewczyny powciągały na siebie co tylko miały. Donatus w sarongu.
Klimaty podczas zejścia z Kelimutu.
Zdjęcie ze Słowakami.
Większość kierowców pozakładała sarongi - użyteczne na chłody i mgłę.
Nasza Toyota Kijang. Rewelacyjny samochód.
Dżungla wzdłuż drogi zjazdowej.
Makaki (z dedykacją dla Krzysztofa...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz