piątek, 17 lipca 2015

2015 - 5. Saparua

13.07.2015
(Slawek)

(... tego samego dnia)
Plyniemy na Saparua. To jedna z 4 wysp Lease Island. Na mapce w LP wyglada dosc ciekawie. Pamietam jednak zdanie goscia z portu, ze tam raczej 'bule' nie plyna...
No coz - 3 raz w Indonezji to juz chyba takie 'bule' (czyli gringos) nie jestesmy.
Na pokladzie siedzenia ponumerowane, wiec kazdy zajmuje swoje. Jedno z nich z luznym i latajacym oparciem - komu moglo przypasc? Tak, tak... - Karolinie :-). Chcialem sie zamienic ale miedzy nami siedziala jeszcze jedna kobieta; nie bylo szans. ... [Całość posta niżej]
W koncu to tylko 1,5 godziny. Damy rade. Dziewczyny od razu zasypiaja, a ja przygladam sie towarzyszom podrozy. A oni mnie. W koncu innych bialasow tu nie ma. Lodz plynie naprawde szybko. Zza matowych malych szybek (kupilismy tansze bilety w economy) widze jedynie jakies odlegle wyspy - pewnie to Seram a ta po prawej to Haruku - tak wychodzi z mapy. Lodz zwalnia, wiec doplywamy. Historie z wyjsciem niczym sie nie roznia od tych sprzed 1,5 godziny, moze poza tym, ze na poklad wpadl pijany gosc i usilnie chcial nam zoorganizowac transport w glab wyspy (tak sie domyslalismy). Wyladowalismy w Haria. Musimy sie dostac do Kota Saparua, czyli najwiekszej miejscowosci na wyspie - jakies 7 km na wschod. Mijamy wszystkich, glusi na zaczepki. W koncu kierowca jakiegos bemo pyta czy do Saparua? Tak. Pytamy 'za ile?'. Pytanie oczywiscie na migi. Gestem prosimy aby pokazal na pieniadzach za ile nas podwiezie. Wyjmuje 100 tys. Smiejemy siie na glos i odchodzimy. Pojawia sie inny wlasciciel bemo.
- Ile?
Pokazuje 5 tys od osoby.
- OK - tyle mozemy zaplacic. Pokazujemy mu nazwe 1 z 2 guesthasow w miasteczku. Kiwa glowa, ze zrozumial. Czyli jedziemy :-). Droga krotk, wiec po chwili jestesmy na miejscu. Karolina nie ma drobnych, wiec wrecza naszemu kierowcy banknot 50 tys (niebieski - bo te banknoty rozroznia sie nie po liczbie zer ale wlasnie kolorach), a on nie zamierza wydac reszty. Znacie Karoline? Reszty nie musze dopowiadac... ;-). Wkurzona zabrala banknot kierowcy i poszla rozmienic... W koncu umawialismy sie na 5 tys od glowy.
   Szukamy guesthausu rekomendowanego w LP. Jest. Idziemy wszyscy sprawdzic miejsce. Obsluga totalnie zdziwiona naszym przybyciem. Po 10 minutach pokazuja nam 2 pokoje - za kwote dla nas raczej nie do przyjecia. Probujemy sie targowac - w koncu jestesmy jedynymi goscmi w tym hoteliku. Nie ma mowy o zbiciu z ceny. Wychodzimy. Po przeciwnej stronie ulicy jest bar. Wlasciciel mowi po ang. Uffff! Dopytujemy o jakies inne miejsce noclegowe.
- Przejdziecie za tymi domkami przez boisko i przed plaza bedzie budynek z pokojami. Jest tanio i bezpiecznie - mowi.
Umawiamy sie z nim, ze zaraz jak tylko zrzucimy plecaki wracamy tu cos zjesc. Jestesmy juz smiertelnie glodni.
    Idziemy w kierunku plazy, faktycznie - szkola, duze boisko pilkarskie i .... sredniowieczny fort na lekkim wzgorzu. Kluczymy troche ale w koncu trafiamy na miejsce. Pokazujemy nazwe hoteliku, 1 z kobiet pokazuje na pokoje wychodzace na 1 podworko - to tu. 



Zagladamy do srodka - jest ok i nie smierdzi tak jak w poprzednim. Rustykalny styl - duze lozko, stolik, lazienka i jakas szafka, ktora ma robic za sejf.
- Ile?
- 100 tys. - odpowiada wlascicielka.
- OK - szybko sie decydujemy.



Zrzucamy plecaki i na 5 min zalegamy na lozku. Pukanie do drzwi.
Miejscowy czlowiek pyta o paszporty, chce spisac dane. Przedstawia sie jako Julian. Opowiada o wyspie i zyciu na niej. Dopytujemy co mozna tu robic? Pokazuje mu skromna mapke z LP i pytam czy sa tu miejsca do snorklowania.
- Tak ale na polnocy wyspy. Tu od poludnia teraz jest za duza fala. Monsun.
Okazuje sie, ze jest wlascicielem motorka i skuterka i moglibysmy sie tam wybrac a on bedzie robil za naszego przewodnika. Wiemy, ze zawsze wczesniej musimy ustalac cene, wiec i teraz pytamy na ile ocenia swoje uslugi. Wykreca sie, nie chce odpowiedziec - w koncu rzuca cene - 100 tys za caly dzien jego i motorkow. Umawiamy sie na jutro na 9 rano. Upewniam sie tylko, czy nie bedzie problemow z policja jesli 1 z motorkow bede prowadzil. Mowi, ze nie. OK - jestesmy umowieni.          Wracamy cos zjesc. Jest kurczak smazony na glebokim oleju (dziewczyny skrzetnie wybieraja owe danie), ja sie decyduje na rybki. Do picia? Dziewczyny szaleja w koktailach, ja? - pytam o bintanga (indonezyjskie piwo), nie ma ale to nie problem - wlasciciel biegnie do sasiedniego sklepu i przynosi. Uffff.... Nie jest tak zle.
Kurczak i ryby (no i oczywiscie Bintang) polepszaja nam humory. Jeszcze dzis rano w porcie Tulehu bylismy totalnie zalamani. Znaczna czesc planow wziela w leb. A tu sie okazuje, ze jest jakas paralelna dla nas rzeczywistosc :-).



    Po obiadku wracajac do guesthasu zahaczamy o fort. Mury dobrze zachowane, czesc armat zostala na swoich miejscach. Zostaly takze fundamenty po dawnych budynkach. Niestety w ostatnich czasach dobudowno nowe - podobno na muzeum.
Wygladamy za mury. Teraz wiem dlaczego kolonizatorzy postawili tu fortyfikacje - bronili dostepu do zatoki przy ktorej bylo miasteczko/osada.
    Okazuje sie ze miejsce w ktorym nocujemy to naturalne przedluzenie fortu.
Do morza z naszego pokoju mamy moze 10 metrow. Ciezko nie skorzystac - wpadamy w fale. Mily chlodek wody. Co prawa nie da sie plywac ale cialo mozna ochlodzic :-).
[SS]

Widok z naszego pokoju.

Fort.

 Widok z fortu na boisko i budynki przy plazy. Za zoltymi schodami jest nasz GH.

 W forcie.




 Miejsce relaxu.

 Tu tez. Wieczorkiem. Zastanawiam sie jak to jest, ze do tej pory ladujemy zawsze na 4 lapy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz