środa, 20 lipca 2016

2015 - 25. Soe

26.07.2015.
(Sławek)

   Rankiem wstajemy wcześnie aby nie przegapić przyjazdu syna Mickiego Lumby - Rika. Zjedliśmy śniadanko, zapakowaliśmy się na cały dzień, poczyściłem obiektywy i ... nic. Rika nie ma. Mija godzina od umówionego czasu i nic. Poszliśmy na recepcję zapytać się o naszego wczorajszego przyjaciela. Nie możemy się dogadać, nikt nie zna angielskiego. Jest za to internet. Włączam tłumacza google i jakoś udaje się nam dogadać. Niestety nikt nie zna Pana Lumby. Wpadam na pomysł aby wynająć motocykl i może jakoś tam trafimy z wczorajszą pamięcią. Pomocnik recepcjonisty zgadza się z nami pojechać. Karolina zostaje, a my w trójkę (ja, Natka i nasz kierowca motorka) jedziemy mniej więcej w tym kierunku z którego wczoraj przyjechaliśmy od Lumby. Błądzimy i to strasznie. Liczę, że Natce coś się przypomni... Podstawowym problemem jest brak znajomości bahasa, a angielskiego nikt tu nie zna. Krążymy po połowie miasta zapytując wszystkich "Lumba, teacher". Nic. W końcu, gdy któryś raz przejeżdżamy po rejonie jakoś nam się kojarzącym z wczorajszym pobytem u naszego znajomego, napotkana kobieta na nasze pytanie odpowiada:
- Aaaa... Micki Lumba teacher (reszty nie zrozumieliśmy ale zrozumiał ją nasz kierowca) - chwilę później już byliśmy koło domu Państwa Lumba.
     Okazało się, że nie dogadaliśmy się wczoraj z datami. Riki zabiera swój motorek, ja pożyczam od jej starszej siostry i jedziemy po Karolinę. Przed naszym hotelikiem Riko przed odjazdem proponuje wspólna modlitwę - ujął mnie tym chłopak :-). Mimo, że jest protestantem - modlimy się do tego samego Boga. Uzgadniamy, że na początek pojedziemy do wodospadów w dżungli. Trasa przyjemna a widoki cudne. Do samych wodospadów musieliśmy dojść piechotą ale robiły wrażenie.
 


    Później pojechaliśmy na północ, w kierunku miasteczka Kapan. Przepiękne widoki i panoramy. Tak właśnie wyobrażałem sobie dzikie wyspy, z ludnością nie skażoną europejską cywilizacją. Nie tracę czasu - zatrzymuje się gdzie mogę - robię zdjęcia. Riko tymczasem wykorzystuje czas na konwersację z nami ale głównie z Natką - jest w podobnym wieku. Zrezygnował dziś ze szkoły aby pojechać z nami na wycieczkę.
   Wracamy do Soe, jest po południu. Pytam, czy ktoś jest głodny. Wszyscy. Jedziemy do warunga. Pytamy Riko, który podaje najsmaczniejsze dania. Riko prowadzi nas. Obfity wybór dań. Każdy coś sobie zamawia. Riko tłumaczy nazwy dań. W końcu zatrzymuje się przy dziale dań, których głównym składnikiem jest mięso z psa.
- Co?! Podają tu psy? - od razu się zaciekawiłem, wszak przez pól Flores namawiałem Donatusa aby zabrał mnie do warunga, w którym przyrządzają psy. Na początku ze zwykłej ciekawości, a później już na poważnie chciałem spróbować, sprawdzić jak smakuje. Donatus chyba bał się Karoliny i pewnikiem dlatego nie odwiedziliśmy na Flores takiej jadłodajni (zawsze jest wyraźnie oznaczona 'RW'). Długo tak sobie teoretyzowaliśmy z Donatusem o smaku mięsa psa, aż tu nagle nadarza się taka okazja! Zamawiam! :-)
- Sławku jeśli zjesz psa to nawet się do mnie nie odzywaj do końca wyprawy - grozi Karolina.
Nic sobie jednak nie robie z gadaniny Karoliny i zamawiam danie psa. Karolina podnosi poprzeczkę:
- Jeśli zjesz psa to się rozwiedziemy! - grozi coraz bardziej.
- Kochanie, jeśli z powodu takich głupstw byłabyś zdolna się rozwieść to co będzie w obliczu poważniejszych dylematów życiowych? ;-) - ale widzę, że to nie pomaga. Jestem jednak zdeterminowany aby poznać smak mięsa psa.
    Dostają swoje dania wszyscy tylko nie ja. Muszę czekać. Może i dobrze bo dziewczyny zjadły swoje dania. W końcu dostaję i ja. Pies w kawałkach, w ostrym sosie. Do tego ryż i jakieś warzywka w dodatkowym sosie. Smakuje. Danie niczym nie różni się od wieprzowiny czy wołowiny. To sprawa naszych uprzedzeń. Myśli, że człowiek zjada zwierzę, które jest jego przyjacielem. Sorry ale ja nie znałem tego psa ;-) Nie został on zabity z mego powodu, jeśli ja bym go nie zjadł, zjadłby go ktoś inny. Współczuję Riko bo nie wie jak się zachować w tej sytuacji. Skąd taka złość u Karoliny, wszak w tych stronach świata mięso psa jest traktowane jak u nas mięso np. królika. Pamiętam jak pytałem Donatusa czy jadał własne psy. Odpowiadał mi, że nie. Ale zaraz dodawał, że wymieniał się z sąsiadem ;-)
   Wsiadamy na motorki i jedziemy do pobliskich wiosek. Później wybieramy się w kierunku miasteczka Niki-Niki. Odkąd jesteśmy w Soe, i chyba generalnie od kiedy wylądowaliśmy w Kupang, nie widzieliśmy ani jednego białego bule. Miki wczoraj powiedział, że tu białych jak na lekarstwo, rzadko się trafiają, a jeśli już to w drodze do Timor Leste. Jedziemy więc przez Soe, a tu nagle... cholera!!! Żółty maluch (Fiat 126 p) jedzie w przeciwna stronę! Śnię, czy co?! Pytam Karoliny czy też to widziała - była pod podobnym wrażeniem jak ja bo zapomniała o obrażaniu się za psa i krzyczymy na Riko aby się zatrzymał. Zawracamy i gonimy żółty samochód. Udało się. Trąbimy na nich, podjeżdżamy i pytamy skąd są. Z Czech odpowiada po angielsku kierowca malucha.
- Ha, to nasi sąsiedzi - wyrwało mi się po polsku do Karoliny. Słysząc to koleś zza kierownicy:
- A ja konkretnie jestem Polakiem, tylko jadę z wyprawą czeską.
   Okazało się, że ekipa czesko-polska (1 Polak) jedzie egzotycznymi starymi samochodami (trabantami, maluchem) przez Australię, później Timor Wschodni, Timor Zachodni i mają nadzieję dojechać przez Sumatrę do Tajlandii. Super pomysł. Znaleźli cała masę sponsorów i realizują fantastyczne marzenia. Ów Polak to Radek Jona. Pogadaliśmy dłuższą chwilę ale Czesi się denerwują i przez CB ponaglają ekipę malucha ;-)
Ale przypadek! :-)
    Przy drodze do Niki-Niki zatrzymuję się bo chcę zajrzeć do tradycyjnych chatek krytych strzechą. Są bardzo powszechne. We wsiach wszędzie spotyka się tradycyjne chatynki. Dowiadujemy się, że ludzie nawet jeśli przeprowadzili się do domów z cegieł i blachy trapezowej na dachu to zawsze mają na zapleczu taka chatynkę. Coś takiego jak u nas na wsiach 'letnia kuchnia'. Śpią tam, gotują potrawy i traktują je jak spiżarnie. Chatki maja swoją nazwę, to - ume kebubu.
    Koło chatek rosną drzewa z wielkimi owocami. Riko, który służył mi za przewodnika, niestety nie zna nazwy tych owoców. Mówi jednak, że są kwaśno-gorzkie. Może to pomelo? Kupujemy cztery sztuki, prosto z drzewa i wracamy do Soe. Dziś niedziela. Pytamy Riko czy jest tu katolicki kościół. Jest. Jedziemy tam aby choć przez chwilę się pomodlić w środku.
    Wracamy do domku Państwa Lumba. Mikey zabiera nas do swoich rodziców, którzy mieszkają na przedmieściach Soe. Przy okazji dopytujemy o możliwość dostania się do enklawki - królestwa Boti. Dla Mikiego to żaden problem. Mówi, że trzeba wynająć samochód terenowy i człowieka, który zna język Boti. Zna takiego. Jedziemy do jego znajomego. Na miejscu jest człowiek ale widzę, że za bardzo to on jutro nie będzie mógł kierować. Cóż, Miki zaklina rzeczywistość - jutro rano ma być wszystko OK. Jesteśmy umówieni :-)
[SS]

 W drodze nad wodospady.

 Oto i sam cel.
 

 W dżungli. Generalanie Timor Zachodni mocno uległ deforestacji, jednak małe enklawki dzikiej przyrody się ostały.

 Z Riko Lumba.

 Natka przy wodospadach.

 Krajobraz w okolicach Kapan.

 
 
Na stacji benzynowej.
 





 Pora sucha. Paradoks - znaczna część gatunków roślin wtedy kwitnie.


 W warungu z oznaczeniem RW... ;-)

 Danie z psa.


 A jak smakuje? - dobrze bo pikantnie ;-)

 Kucharki przyrządzające psa.

 Jeden z lepszych warungów na Timorze.

 W wioskach w okolicy Soe.

 Wnętrze jednej z chatek. Skromnie ale sprzęt nagłaśniający musi być porządny.






 Stacja benzynowa. 'Na butelki'

 Radek Jona i jego maluch.


 Chyba Peter, ze Zwolenia.


 Sponsorzy wyprawy. Dało nam to trochę do myślenia. W naszym przypadku byłaby tylko mapka i .. nasze nazwisko ;-)

 Autobus szkolny.

 Ume kebubu.


 Wnętrze Ume kebubu.

 Ta kobieta ma 100 lat. Niestety już nie widzi.

 Katolicki kościół w Soe


 Czas spać :-)
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz