wtorek, 19 lipca 2016

2015 - 24. Timor Zachodni

25.07.2015.
(Sławek)

  Lecimy na kolejną wyspę Indonezji - Timor Zachodni. Wyspa ta jest w posiadaniu dwóch państw - zachodnia jej część właśnie należy do Indonezji, zaś wschodnia z niewielką eksklawką położona w środkowo-północnej jej części (Oecusse) należy do nowego państwa - Timor Leste - czyli Timor Wschodni. O ile znaczna część włóczykii za cel obiera sobie to właśnie jedno z najmłodszych państewek we wschodniej części wyspy, my postanowiliśmy przejechać kawałek jej indonezyjskiej części. Bez planu, bez pomysłu, z kilkoma radami z forów globtroterskich i lakonicznymi notkami z LP. Jak przygoda, to przygoda...
  

  Lecimy z Labuan najpierw na wschodnią część Flores - do Ende. Tam byliśmy, to miejsce z którego startuje się na wulkan Kelimutu. Część pasażerów wysiada, inni wsiadają... W związku z tym, że udało się nam kupić bilety na dobrego przewoźnika - Gerudę, dostajemy dwa posiłki w dość krótkim czasie ;-). Przynajmniej nie będziemy tracić czasu po wylądowaniu...
    Po godzinie, czy dwóch lądujemy w stolicy Timoru i generalnie całych Nusa Tengara - czyli w Kupang. To zachodni kraniec wyspy. Decydujemy się od razu wyjechać z miasta w głąb wyspy. Sęk w tym, że jesteśmy jedynymi białymi na lotnisku. Mamy problem z komunikacją z obsługą na zewnątrz budynku. W końcu dogadujemy się, że do miasta musimy dojechać przymusową taksówką (czuję tylko, że jesteśmy delikatnie robieni w ... ale nie widzę, żadnego autobusu lub innej alternatywy). Chcemy się dostać na dworzec autobusowy. Kierowca ni w ząb po angielsku, nasz bahasia jest zbyt ograniczony aby się z nim jakoś skomunikować. Pozostaje mapa i pisane nazwy miejscowości, tylko że nasz kierowca nie umie czytać. Stres dopada i nas i jego. Pomaga jego komórka do kumpla, jakoś się dogadujemy. Wysiadamy w jakiejś dziwnej dzielnicy. Od razu otaczają nas tabuny naganiaczy i kierowców, każdy chce nas gdzieś zawieść. My chcemy do Soe, miejscowości oddalonej o jakieś 100 km na wschód od Kupang - jakieś 3-4 godziny jazdy jak wynika z przewodnika. Widzimy, że sytuacja wśród kierowców się zagęszcza, zaraz zaczną się o nas bić. Zacząłem wypisywać na kartce cenę biletów za nas do Soe. Załapali, że należy obniżyć cenę. Czekamy. Nie puszczamy naszego kierowcy z lotniska aby w kryzysowej sytuacji uciec w inne miejsce. Jest gorącą na zewnątrz, a i atmosfera wśród kierowców autobusów walczących o nas też coraz wyższa. Co i rusz podchodzą z nowymi ofertami, podpisują się pod coraz niższą ceną, w końcu się śmieję do dziewczyn, że jeszcze nam dopłacą za tą podróż ;-).
   Zatrzymuje się samochód i wysiada miejscowy człowiek. Płynnym angielskim pyta nas czy potrzebujemy pomocy.
- Jasne - chcemy się dostać do Soe - ale z nikim z tych krzykaczy nie możemy dojść do porozumienia.
- Ja jadę do Soe, więc jeśli macie ochotę w klimatyzowanym samochodzie to zapraszam.
Ustalamy cenę, znacznie wyższą od ostatniej oferty autobusowej ale i tak mocno akceptowalnej dla nas. Czego się nie robi dla zimnego powietrza... ;-)
     Nasz gospodarz to nauczyciel angielskiego - Miki Lumba. Mieszka w Soe. Jest bardzo rozmowny i życzliwy. Zatrzymuje się na moje prośby w miejscach, z których mogę zrobić zdjęcia. Super :-)
Na miejscu w Soe, Miki zaprasza nas do siebie na łyczek herbatki z ciasteczkami. Przedstawia swoją rodzinę. Pyta jakie mamy plany. No cóż, głupio mu powiedzieć, że plany co do Timoru rodzą się nam na bieżąco w głowach, więc odpowiadamy, że pewnie chcemy wypożyczyć dwa skutery i pojeździć po bliższej i dalszej okolicy.
- Ha! Mój syn Rico was obwiezie po okolicy.
Poznajemy młodego i sympatycznego chłopaka Rico. Jest nieśmiały ale szybko dogadujemy się, że następnego ranka wyjedziemy na wycieczkę wokół Soe. Państwo Lumba mają dwa skutery :-). Jesteśmy umówieni. Miki pomaga nam znaleźć jakieś lokum na dwie noce.
    Jakoś to wszystko się ułożyło. W pokoju rzucamy plecaki i idziemy odwiedzić jakiś miejscowy warung, czyli uliczną garkuchnię. I smacznie i tanio, śmiesznie tanio. Pod koniec dnia namawiam dziewczyny aby poszukać jakiegoś miejscowego sklepu spożywczego - pod pretekstem zakupu dezynfekującej coli. Mnie się marzy jednak zimny duży bintang ;-)
   Siedząc wieczorkiem przed naszym pokoikiem z dużą butlą zimnego piwa, zastanawiam się nad naszymi marzeniami. Timor to takie miejsce, gdzie zawsze chciałem dojechać (dolecieć, dopłynąć...). Jeszcze w dzieciństwie jeżdżąc palcem po mapie widziałem siebie jako Tomka Wilmowskiego w tym rejonie. Udało się - jesteśmy tu! :-)
[SS]
 
 Wylądowaliśmy w Kupang.
 
W drodze do Soe.

 Krajobrazy w drodze do Soe.

 Miejscowe dzieciaki ich zabawki.

 Miki Lumba z żoną i najmłodszym synkiem.

 Warung i ulubiona Natki zupka - bakso. Kiedyś będziemy tęsknić za tym jedzonkiem ;-)

 Rybki na mega ostro.

 Wnętrze kuchni. Żadnych zbędnych rzeczy... ;-)

Takie miejsca są bezpieczne dla naszych kieszeni ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz