poniedziałek, 21 lipca 2014

9 - Tarsiery

15.07.2014 r.

(Slawek)
    Wszystko co dobre kiedys sie konczy, po to by zaczelo sie gorsze lub inne lepsze. Jak to bylo w naszym przypadku? Ocencie sami.
Drugiego dnia pobytu na Pamilacan, wieczorem zmienila sie pogoda. Nad Boholem pokazaly sie chmury, widac bylo ze tam pada. Po jakims czasie zaczela sie burza, widzielismy moc blyskawic, przeskakujacych pomiedzy chmurami. Pobliscy mieszkancy wyspy wylegli razem z nami na plaze i spogladali z obawami w kierunku wyspy Bohol oraz dalej na polnocny zachod w kierunku Cebu Island. Dowiedzielismy sie wtedy, ze to odpryski huraganu, ktory szaleje w polnocnej czesci Filipin - na Luzonie. W ich twarzach nie odczytalem niczego dobrego. Najwyrazniej byli pelni obaw. Na morzu zaczely pojawiac sie wysokie fale... Doszlo do nas w koncu, ze mozemu tu utknac na dobre. Z jednej strony ok - tu gdzie jestesmy jest nam bardzo dobrze, mieszkancy przesympatyczni ale chcielibysmy tez zobaczyc inne miejsca. Mamy cele ktore chcielibysmy osiagnac. Zaczelismy sie na glos zastanawiac... Enas powiedzial nam ze zobaczymy juto rano. Oni maja duza lodz, ktorej nie sa straszne duze fale. Tak ale przy sztormie ich lodka moze okazac sie zwykla skorupka od orzecha, lupinka...
    Idziemy do swojego bungalowu. Znieczulam swoje mysli kilkoma lykiami zacnego miejscowego rumu, sluchamy na dobranoc nawolywan gekonow, ktore spia pod nasza strzecha i ... zasypiamy.
   Rankiem, kazde z nas budzi sie z pytaniem - jaka pogoda. Nie pada. Jest pochmurno, dosc wietrznie ale nie pada. Z pytaniem o nasze mozliwosci przedostania sie na Bohol idziemy do Enasa. Spotykamy Elizabeth, ktora juz niesie nam sniadanie (ech... czy my w Polsce jakos przywykniemy do innego zycia ;-)  ), ktora mowi, ze Enas i Dexter juz przygotowywuja lodz. Jemy sniadanie, pijemy kawe i spogladamy na chmury. Jestesmy juz spakowani (Karolina to wspanialy logistyk - my z Natka nawet nie wiemy kiedy...). Podplywaja na nasza plaze, a wiec plyniemy!
Zegnamy sie z Elizabeth, dziekujemy jej za wszystko: za wspaniala kuchnie, za atmosfere, za jej wszelka pomoc. Zostawiamy jakies skromne podarki i pakuemy sie na lodz. Kolysze. Na razie lekko ale im dalej w morze tym bardziej. Obawiam sie o Karoline - ona do niedawna cierpiala na chorobe morska. Fale sa spore ale Enas i Dexter panuja nad nimi - wiedza kiedy zwolnic obroty silnika, kiedy wykorzystac fale, a kiedy plynac pelna para. Po godzinie doplywamy do portu w Baclayon. Wyskakujemy na brzeg. Zegnamy sie z Enasem oraz Dexterem - obiecujac solennie, ze wrocimy na ich wyspe. Zastanawiamy sie co dalej... Chcemy jechac w glab wyspy ale z naszymi plecakami to bez sensu. Postanawiamy wrocic do Tagbilaran, zostawic tam w hoteliku plecaki i dopiero zlapac jakis transport w interior Boholu.
    Przechodzimy na druga strone ulicy, przejezdaja jakies jeepney ale zaladowane do granic mozliwosci, wiec nawet nie probujemy zatrzymywac. Liczymy na tricykla. W koncu jakis jedzie, z pasazerem ale sie zatrzymuje. Zastanawiamy sie jak sie tam wszyscy pomiesacimy i nasze plecaki ale wiemy ze nas juz nic nie zaskoczy jesli chodzi o temat transportu w Azji. Kierowca tricykla przeprasza jednak pasazera, ewidentnie sugerujac mu aby poczekal sobie na jeepney. Pomaga nam z zaladunkiem bagazy. Pytamy o cene (zawsze nalezy ja ustalic przed ruszeniem) - 100 peso - okolo 7 zl. Nawet nie chce mi sie targowac, choc wiemy ze przeplacamy. W Tagbilaran zostawiamy bagaze w naszym podrzednym hoteliku i jedziemy na Dao Bus Terminal aby zlapac jakiegos jeepneya do Loboc. Wiemy ze mozna wynajac taksowke lub wykupic calodniowa przygode ale to nie dla nas - to nie nasze klimaty. W Dao od razu wsiadamy do jeppney. Fajne miejscowe towarzystwo, wsiada jakas studentaka z Mainili z miejscowych chlopakiem z gitara - nawiazujemy rozmowe. Wymieniamy sie atrakcjami na Bohol - sporo jej podpowiadamy ;-) Oni jada zjesc obiad na plywajacej barce w okolicach Loboc, pytaja sie czy my tez? A gdziezby... ;-) Nas interesuje rezerwat w ktorym zyja tarsiery. Male naczelne. W naszym jezyku zwane - wyrakami. Bardzo chcemy je zobaczyc. Dla studentow wazniejszy jest obiad. Rozumiemy, zwlaszcza ze partner na te okolicznosc taszczy ze soba gitare.... - serenady i te sprawy. Rozumiemy ;-). Wysiadamy w Loboc. Tu musimy zmienic kierunek -  do Sikatuna, a zasadzie dalej do Corella. Teraz wiemy ze lepiej bylo nam dojechac z Tagbilaran od razu do Corella (polowa drogi mniej). Czlowiek na bledach sie uczy. Trzeba bylo dokladniej czytac porady w Lonely Planet :-(. W Loboc czekamy ponad godzine na jeepney do Corella. Wczesniej idziemy cos zjesc. W samym Loboc sa ruiny i pozostalosci po hiszpanskim kolonialnym sredniowiecznym duzym kosiele. Jest tez hiszpanska wieza. Czuc ze miasteczko ma swoj klimat lecz wspolczesnie najwieksza jego atrakcja jest rzeka, po ktorej plywaja barki z jadlodajnia... Mamy chwile wolna, wybieramy sie za miasteczko, chce porobic jakies klimatyczne foty. Dziewczyny nie bardzo maja na to ochote. Krotka sprzeczka. Tlumacze po raz ktorys zasady, ktore podczas kazdej naszej wyprawy obowiazuja - kazdy jest tolerancyjny dla kazdego i musi sie choc troche poswiecic aby ralizowac sie mogl kazdy z naszej trojki (tak, tak - Krzysztof - Drzewicz, tu licze na Twoje komentarze ;-)... ). Porobilem fajne zdjecia, wracamy. Kupa czasu. Decydujemy sie uzupalnic bloga - tzn ja bo jestem kotwica w tym wzgledzie. Przepisuje z notatniczka do tableta.... Kierowca jeppney wola nas. Jedziemy. Z kazdym przystankiem dosiada ludzi. Fajnie tak obserwowac miejscowych. Kazdy sie usmiecha do nas. To wlasnie wyroznia Filipinczykow z innych nacji Azji - kazdy jest potencjalnie zyczliwy. Czasem ktos sie zdziwi, ze bialasy jada publicznym transportem ale zaraz sie usmiecha :-) To jest to! Pstrykam foty oraz krece film z okien jeepney. Umawaimy sie z konduktorem aby dal nam znac gdzie mamy wysiasc  (przystanek w dzungli pomiedzy Sikatuna a Corella). Wyskakujemy. Sciezka prowdzi do budynku gdzie kupujemy bilety wstepu do Tarsier Sanctuary i idziemy. Pol kilometra dalej jest budynek, niezbyt duzy skad przewodnik prowadzi nas na sciezki otaczajace dzungle aby pokazac nam wyraki. My w klapkach blocka pelno. Pytamy czy musimy przebrac buty. Niekoniecznie, wiec slizgamy sie po tych sciezkach w poszukiwaniu tarsierow.Przewodnik rozchyla galezie, spoglada caly czas w gore. W koncu - jest! :-). Dziewczyny go widza, ja nie (Mariusz musze pomyslec o nowych okularach ;-) ). Mocuje sie ze sprzetem - Nikon z kilkoma obiektywami, kamera  HD, w koncu kamerka i aparat do ujec szerokokatnych; za duzo tego.       Spogladam w gore - tak jest! Jakiez to malenstwo. Pewnie zmiescilo by sie w dloni. Spi przytulone do malej galazki pomiedzy liscmi.
Nie udalo sie nam zobaczyc tych stworzen ani na Sumatrze, ani na Celebes - w Indonezji, mimo ze tam bylismy. Wystepuja tez na Filipinach - midzy innymi na wyspie Bohol. Dlatego tez postawilimy sobie za cel je zobaczyc. To one byly pierwowzorem ET z filmu Spielberga. Stworzonka, ktore nie dorastaja nawet 20 cm swej dlugosci, o oczach tak wielkich, ze wrecz niewyobrazalnych - sluza one do polowan w nocy. Trzeba zaznaczyc, ze wyraki to chyba jedyne naczelne, ktore sa calkowicie drapiezne. Poluja glownie na owady ale nie pogardza tez malymi ptakami, nietoperzami, jaszczurkami. Atakuja skaczac na swoja ofiare (dlugosc precyzyjnego skoku - do 5 metrow). Tylko dzieki tak wielkim oczom moga precyzyjnie okreslic i wysledzic swoja ofiare w zupelnych ciemnosciach. Za dnia spia. My trafiamy w ich odpoczynek i poniekad go zaklocamy. Wazna uwaga - tarsiery nie maja osrodka wechu, wiec jedza po to aby napelnic swoj brzuszek, bez wyzszych przyjemnosci, jaka charakteryzuje ich pobratymcow, czyli nas - ludzi. Jemy czesto dla przyjemnosci. Placimy krocie aby pobudzic nasze zmysly smaku, wechu, a na samym koncu (przynajmniej my - Eurpojczycy) mamy potrzebe zaspokojenia wydatkow energetycznych. Zachwycamy sie kuchnia molekularna, placimy krocie za ladnie wygladajace i nieziemsko smakujace i pachnace potrawy... A moze jak tarsiery - jedzmy aby zaspokoic glod i tylko tyle ile nam potrzeba aby 'przeskoczyc z drzewa na drzewo'. Tak, tak.... wiem co powiecie.... - 'sam zrezygnuj z dziczyzny i swoich ulubionych potraw'. I.... macie racje ;-)
Tymczasem, przeciskamy sie miedzy bambusami i drzewami w poszukiwaniu kolejnych tarsierow. Generalnie widzielismy je w 3 roznych miejscach. Mozna znalezc ich wiecej ale podobno w tej porze roku to i tak sukces.
Cali w blocie, w koncu wychodzimy z dzungli. Daje 50 peso napiwku naszemu -przewodnikowi za uczynnosc. Robimy jeszcze kilka fotek z centrum informacyjnego (przydadza sie do filmu) i uciekamy w kierunku drogi. Po pol godzinie lapiemy jeepney do Loboc. Przepelniony. Dziewczyny wciskaja sie do srodka, ja staje na podescie na zewnatrz, razem z konduktorem. Po kilku przystankach, pytam go, czy moge wlezc na dach. 'Czemu nie' - odpowiada. Wdrapuje sie na dach, rzucam plecak i wyjmuje kamere z torby foto. Ale klimaty! :-) Jedziemy przez dzungle, droga wije sie ciaglymi serpentynami, ja siedze na dachu - strzelam foty i filmuje. A jest co :-). Gdzieniegdzie wioski, wokol nich pola ryzowe, wiesniacy, ktorzy za pomoca bawolow blotnych orza tarasy. Jeepney, w jednej z wiosek zatrzymuje sie na dluzej. Ktos chce przewiezc szczapy polupanego drewna do Loboc. Oczywiscie, nie ma sprawy, ladunek laduje na dachu. Wiesniacy wrzucaja na gore, konduktor na dach lapie i uklada. Odkladam aparat, pomagam im. Klimaty. Jakby przeniesc sie w czasie. To lubie :-). Podnosze glowe do gory, zamykam oczy, dziekuje Mu.
(SS)

Jestesmy na Pamilacan. Zbiera sie na burze.

 Jemy w pospiechu kolacje, pelni obaw o dalsze nasze plany.

 Nastepnego ranka jestesmy gotowi do wyplyniecia. Enas i Dexter przygotowuja lodz.

 W drodze na Bohol.

 Dexter oraz sasiad z naszej wyspy, wykorzystujacy okazje traqnsportu.

 W Tagbilaran. Kierowca tricykla zatrzymuje sie abysmy wymienili kase. Natka jak zwykle pilnuje bagazy - odpowiedzialne zadanie ;-)

 W Luboc. Rzut okiem na niewielkie kolonialne miasto. Po lewej pozostalosci wiezy.

 Ruiny kosciola. Pozopstalosc po Hiszpanach.

W Luboc, nad rzeka o tej samej nazwie. Jena z najwiekszych miejscowych atrakcji - przejazdzka barkami na ktorej zjada sie obiad. My na to nie mielismy ochoty.

 Pola ryzowe w okolicach Loboc.


 To wlasnie po takie klimaty wrywam moje dziewczyny na obrzeza miast oraz wsi. Podupadajaca chalupa na przedmiesciach Loboc ale za to jakie drzwi! W Europie bylyby ozdoba niejednego narodowego muzeum!

 Chwila wolnego czasu, w oczekiwaniu na jeppney w kierunku tarsierow. Wykorzystuje czas na nadrobienie bloga - przepisuje notateczki ze swojego notatnika. Ufff.... - docencie to ;-). Ten blog sporo nas wysilku kosztuje, a czasem niesnasek... ;-)

 Obrazki z drogi. Chalupa mieszkalna, biznes w postaci sklepiku i rozbudowa biznesu...

Z wnetrza jeepney - wszedzie obecne obrazki swietych.

 Sikatuna - miasto na naszej drodze.

 W koncu tarsiery! :-) Naczelne wielkosci dloni. Pierwowzor ET. Ten przebudzony i zaniepokojony nasza obecnoscia - wytrzeszcza oczy.

 Cytat Natki: 'czyz nie warto po to wlasnie jezdzic po swiecie aby zobaczyc cos takiego?'

 Kilka faktow o tarsierach.

 Z dedykacja dla prof. Antoszewskiego - botanika. Niestety nie wiemy jak nazywa sie to drzewo, wytwarzajace tak piekne kwiatostany. Na Bohol pospolite.

 ... dla podpowiedzi - liscie.

Droga do Tarsier Sanctuary

 Obrazki z drogi - dzieci idace do szkoly.

Wszechobecne pola ryzowe.

(SS)


2 komentarze:

  1. Dzieki za kwiatek, przypomnienie mojego domu w Trynidadzie. To chyba Ixora (marzanowate). Mialem w otoczeniu kilka krzewow Ixory, byly bardziej zwarte. Jest ich mnostwo gatunkow w tropiku, jest nawet Ixora palawanensis.

    Zyche dalszego podziwiana przyrody zwiedzanych krajow.

    pozdrawiam wsiech -

    RA

    OdpowiedzUsuń
  2. nno prosze... - czlowiek i na wyjezdzie sie czegos naukowego dowie :-)
    Dzieki Panie Romanie!
    SKiN

    OdpowiedzUsuń