piątek, 4 października 2013

Lombok - Mataram

2.08.2013 r.

 
   Po 24 godz. docieramy do celu - jesteśmy na dworcu w Mataram. Jeszcze nie wyszliśmy z autobusu a już jest kilku chętnych z propozycją podwiezienia do guesthousu. Musze przyznać, że większość sprzedawców w Polsce powinna uczyć się od ludzi z Azji jak handlować; jak najlepiej sprzedać, a nie napracować się ;-). Zaczynamy negocjacje - cena wyjściowa 8 USD - cena końcowa 2 USD :-). Trening czyni mistrza. Po 30 minutowym błądzeniu po ulicach (mimo, ze taksówkarz zapewniał, że wie gdzie jest nasze miejsce noclegowe) znajdujemy nasz guesthouse. Prowadzi go Hindus - artysta malarz. Bardzo miłe klimatyczne miejsce, tylko 3 pokoje. Warunki trochę spartańskie, ale nam odpowiadają. W końcu można rozprostować kręgosłup ;-). Chwila wytchnienia. Zmywamy z siebie kilogramy brudu.


Nasz gospodarz (to ten w czerwonej koszulce... ;-) )

Natka wyczytała w Lonly Planet, że zaraz obok jest fajna cukiernia. Musimy to sprawdzić (mimo, że w zasadzie nie jadamy słodyczy), ale zawsze warto posmakować czegoś nowego. Po wejściu do niej oczy dostają oczopląsu od liczby różnego rodzaju ciastek, babek, tortów i innych słodyczy. Są tak kolorowe, że aż chce się spróbować każdego. Każdy coś sobie wybiera. Wracamy na popołudniową drzemkę, bo jest potwornie gorąco i nie mamy siły spacerować, a zmęczenie długim transportem z Labuanbajo też daje znać o sobie. Więc korzystamy z okazji.
Popołudniem z przewodnikiem w ręku ruszamy zobaczyć dwa polecane miejsca w Matarm.
Nie powalają :-(.


Włóczymy się po ulicach, targowiskach, straganach...

Zaczyna się już ściemniać, za chwile miasto obudzi się do życia. Obecnie w Indonezji trwa Ramadan, wiec można coś zjeść dopiero po zachodzie słońca. Siadamy w lokalnej ulicznej "knajpie" (czytaj - dwa stoliki na chodniku, maszynka z palnikiem i kawałek drewnianej lady). Zamawiamy kurczaka (jest również w wersji dla twardzieli - całe kurczaczki w całości - łącznie z głową i wnętrznościami... ale ja jakoś nie mogłam się przełamać). Sprzedawczyni pyta się czy coś chcemy do picia - z żartów pytamy o Bintanga (jesteśmy w dzielnicy muzułmańskiej, do tego Ramadan) wiec marne szanse. A tu niespodzianka, odpowiedź: nie ma problemu. Jeden chłopak z obsługi przechodzi przez ulice i 3 min później wraca z butelka piwa zapakowaną w czarną foliową torbę. Chwile później dostajemy usmażonego w głębokim tłuszczu chrupiącego kurczaka z pikantnym sosem i warzywami. Palce lizać :-). Sławek tylko spieszy się z opróżnieniem butelki bo sąsiedzi przy stoliku dziwnie na niego zerkają ;-).


 A jednak udało nam się znaleźć 'normalne' porcje kurczaka :-)

... i po sprawie :-)

  Jutro już kończymy naszą przygodę z Indonezją. Wylatujmy do Kuala Lumpur.
Selamat tinggal - czyli 'do widzenia' (pewnie to nie koniec naszych przygód z Indonezja, zapewne kiedyś jeszcze tu wrócimy).
[KS]

   Dopiszę kilka słów do tekstu Karoliny. Dotarliśmy do Mataram, stolicy Lomboku. Sama wyspa jest wielkością porównywalna z Bali. Ma charakter wulkaniczny. Najwyższy jej wulkan Rinjani, wraz z geologicznymi przyległościami zajmuje blisko połowę wyspy i wznosi się na wysokość 3726 m npm. Marzy nam się wspinaczka na niego lecz z braku czasu odkładamy to na bliżej nieokreśloną przyszłość, aczkolwiek z mocnym postanowieniem powrotu na Lombok :-). Lombok różni się od sąsiedniej Bali zarówno religią (na Bali dominują balijscy hindusi, Lombok jest muzułmański), jak i zainteresowaniem turystów (Bali to taka warszawska Marszałkowska, choć po zamachach terrorystycznych turyści trochę odpuścili, Lombok zaś odwiedzany jest znacznie rzadziej i jeśli już, to w celu odwiedzenia 3 małych wysepek Gili lub dla twardzieli wejście na Rinjani, które zresztą do najprostszych nie należy). Gdzieś znajduję interesującą mnie informację - Lombok w miejscowym języku znaczy - ...., no co? - papryczka!!! :-), więc z założenia, to już na starcie, powinno być moje ulubione miejsce w Indonezji ;-).
   Po południu wybieramy się na pieszą wędrówkę po Mataram. Chcemy zobaczyć Pura Meru, jak mówi przewodnik LP - największą i drugą pod względem ważności świątynię hinduską na Lomboku.



Jest poświęcona trzem największym bóstwom tej wiary: Brahmie, Vishnu i Shivie. W drodze do niej kluczymy różnymi zaułkami, przechodzimy przez miejscowe targowisko i stoimy przed nią. Tak jak pisała Karolina - nic specjalnego. Nie robi na nas wrażenia. Może dlatego, że już zbyt wiele tego typu świątyń widzieliśmy w Indiach.
  W pobliżu Pura Meru, a w zasadzie po drugiej stronie ulicy, znajduje się drugi 'niby ciekawy' obiekt w Mataram - Mayura Water Palace. Może kiedyś były to królewskie pałace, natomiast obecnie, niestety to miejski park z zanieczyszczoną sadzawką w środku. Odpuszczamy. Wolimy się poszwędać po uliczkach, wczuć w klimat tego miejsca.
  Zapada zmrok, a wraz z nim zwiększa się aktywność na muzułmańskich ulicach. Właściciele straganów z żywnością rozkładają swoje kramy. Unoszą się przesympatyczne zapachy smażonych potraw. Powoli i nam zaczyna doskwierać głód. Decydujemy się coś zjeść. Karolina zapragnęła kurczaka smażonego na głębokim tłuszczu. Sęk w tym, że w każdej, nazwijmy to - kuchni, podawany jest w całości, wraz z głową. Niekiedy z wypreparowanymi wnętrznościami jako delikates :-). Potrafię zrozumieć zniechęcenie swojej żony, chociaż sam mam chętkę na smażone flaczki i płucka. I w tym momencie zaskoczenie - Karolina nigdzie nie może znaleźć takiego przygotowanego bez głowy.... Ja się śmieję, sytuacja komiczna, z nikim nie można porozumieć się po angielsku - zostaje tylko migowy. Próby komunikacji Karoliny wyglądają mniej więcej tak: pokazując sprzedawcom na nieupieczonego kurczaka, wskazuje także na jego głowę, później swoją. Widzę popłoch w oczach sprzedawców, ewidentnie nie wiedzą czego ta kobieta od nich chce. Ale to nic, kulminacja jeszcze przede mną. Karolina też zauważa ten błysk niezrozumienia w obliczach swych rozmówców. Zdecydowanym, więc ruchem pokazuje kurczaka i ruch ręką wokół swej szyi. Jakby podcinanie gardła. Muzułmańscy kucharze, wręcz się w oczach kurczą, próbują zapaść się pod ziemię przed Karoliną, uciekają wzrokiem. A Karolina na całego: kurczak i ręka na szyi. Zastanawiam się co sobie myślą. Co ja bym myślał będąc na ich miejscu? Może na początek - 'gdzie jest ubojnia kurczaków', a może ' jak mi nie przyrządzisz tego kurczaka po królewsku to właśnie to cię spotka (w tym miejscu ruch podcinanego gardła)'.... Ja i Natka mamy ubaw na całego :-). Karolina mniej. A wspominałem przed wyprawą, że warto się choć kilkuset słów nauczyć w ich języku...
  Wracamy do naszego pensjonaciku. Ciężko do niego trafić, miał z nim problem nawet miejscowy policjant, gdy pokazywałem mu w przewodniku adres i mapę, a przecież staliśmy tuż obok właściwego miejsca. Dwóch braci Hindusów, prowadzi bardzo klimatyczne miejsce. Jeden z nich jest artystą malarzem drugi artystą muzykiem. Jednego dzieła oglądamy na ścianach guesthausu, drugiego po południu słyszałem przez sen (popołudniowa drzemka) jak śpiewa, a śpiew i głos miał cudny, cała klasyka rocka z gitarą w ręku.
  Wieczorem uzupełniamy wcześniejsze wpisy w notatniku i na blogu. Trochę dyskutujemy z Jamesem, który też wybrał owe miejsce na nocleg, rozmawiamy też z poznaną na miejscu Węgierką. W końcu kładziemy się spać.
   W nocy coś mnie obudziło, jakiś hałas. Zastanawiam się co to było. Drzwi od środka zamknięte, więc raczej nikt nie mógł wejść. Zaraz, znowu coś, przy stoliku jakiś metr od naszego łóżka. Szelest woreczków foliowych i torebki. Słyszę jak coś twardo zeskoczyło ze stolika na podłogę. Jakiś zwierz ale taki ciężki? Zastanawiam się może to jakiś pies. Budzę Karolinę. W zasadzie po to aby poprosić o komórkę i światełko w niej. Karolina nieprzytomna ale podaje mi komórkę, zapalam w niej funkcję latarki, świece ale przez moskitierę niewiele widać. Nastała cisza. Wyłączam latarkę i nasłuchujemy. Lekki tupot nóżek w kierunku drzwi. I cisza. Prawie zasypiam, gdy słyszę znów tupanie nieproszonego gościa. Tak, już wiem..., Karolina też, bo nagle odpłynęła mi krew gdy zacisnęła  mocno na mnie rękę :-\ To szczur. Przyszedł znowu. Przez nieszczelne okno graniczące z pokojem Jamesa. Zeskoczył na podłogę i idzie śmiało do stolika. Słyszę jak niezdarnie skacze na stołek a później na stolik. Po chwili wsuwa ciacha, których Karolina nie schowała. Zastanawiam się jakich jest rozmiarów ale z odgłosów i zuchwałości przypuszczam, że całkiem pokaźnych. No cóż czas skończyć tę ucztę, bo dłużej tego uścisku Karoliny nie wytrzymam ;-) - włączam światełko w komórce. Szczura nie widzę ale go słyszymy. Z ociąganiem zeskakuje ze stolika i przemieszcza się do okna Jamesa, kilka razy podskakuje, w końcu mu się udaje. Ciekawe co dobrego na stoliku zostawił Anglik? ;-) ale chyba skromniutko się odżywiał skoro szczur z jego pokoju czmychnął do naszego... ;-). Reszta nocy przespana - przynajmniej przeze mnie i Natkę.


Nasz pokój i bambusowe łoże. Tu gdzie jest wiatrak stoi stolik z którego nasz gość podkradał słodycze :-)


Na prośbę Natki robię zdjęcie obrazom wykonanym przez naszego gospodarza, ten akurat wisiał w naszym pokoju.

Pura Meru, jedna z głównych bram.

Pura Meru


Mayura Water Palace



Nas jednak bardziej ciekawi życie na ulicy.


Sprzedawcy płyt z muzyką i filmami, tu jeszcze nie dotarło restrykcyjne prawo autorskie... ;-)

Pamiętacie poprzedni post 'W klapkach przez Indonezję'? ;-)


A tu miła właścicielka 'sklepu z klapkami'. A że moje już się prawie zdarły, więc mocno zastanawiałem się nad zmianą.
 
[SS]


W zasadzie tego nie robimy ale tym razem podamy namiar na sprawdzony nocleg w Mataram:
Ratu Guesthouse
Jl AA Gede Ngurah 45 Mataram
Mapa:
http://www.lonelyplanet.com/indonesia/nusa-tenggara/mataram/hotels/ratu-guesthouse


 


Wyświetl większą mapę

poniedziałek, 23 września 2013

W klapkach przez Indonezję

Post bez daty.

   Tytuł posta trochę na pozór dziwny ale postanowiliśmy i tak go napisać :-). Temat o stereotypach w podróżowaniu, a że na przykładzie obuwia? Cejrowski może, to my też... ;-).
   Podczas planowania wyjazdu, każdy przechodzi przez etap 'co zabrać ze sobą'. Oczywiste jest, że najlepiej jest zabrać ze sobą wszystko to czym się na co dzień otaczamy. W myśl zasady - 'nie wiadomo co kiedy może się przydać'. Niestety wszystkiego zabrać nie możemy. W procesie wyboru, następuje wtedy głęboka optymalizacja - zabieramy to co jest niezbędne, z dużym prawdopodobieństwem, że się nam przyda i co (przynajmniej teoretycznie) jesteśmy w stanie unieść i co się zmieści do naszego bagażu. Układamy na kupki nasze ciuchy, obuwie, noże, nożyki, kolejne lampki lampeczki, wszelkiego rodzaju nasze 'przydasie'. Oczywiście z żadnej z tych rzeczy nie jesteśmy w stanie zrezygnować. No bo jak to? Co zrobimy, gdy nam się spodnie podrą a my nie będziemy mieć jeszcze do wyboru innych 3 par? Lub jadąc w tropiki, w nocy będzie za zimno a my nie będziemy mieć śpiworu z 'komfortem 0-10', no jak bez tego wytrzymać? ;-). A więc skrzętnie to wszystko pakujemy do plecaków i ... dziwimy się że weszła tylko połowa. Często dopada nas wtedy chęć kupienia nowego, takiego ponad 100 litrów i jeszcze na wszelki wypadek dodatkowe 20 litrów w opcjonalnym kominie. Ale zaraz, przypominamy sobie, że istnieją jakieś tam limity, ustanowione przez przewoźnika... Cholera..., na bilecie jest, że tylko 20 kg! Dlaczego nie wybraliśmy innej linii lotniczej? Co, konkurencja też ma podobnie? Pięknie! :-/. No cóż, pozostaje nam wybór: albo rezygnujemy z zaplanowanego wcześniej wyjazdu albo ograniczamy nasze 'przydasie' :-). Ograniczyliśmy. Jakoś upchnęliśmy w naszych plecakach, cudem jakoś łapiemy maksymalne wagowe limity wagowe przewoźnika, podnosimy plecak do góry i ... dociera do nas myśl - 'przecież z tym się nie da chodzić przez kilka godzin'. Dobrze jeśli to ostanie dotrze, gorzej jeśli nie. I co dalej? Kolejna eliminacja, a takich podejść kilka?
   Piszemy o tym bo sami kiedyś przez to przechodziliśmy, hmmm..., w zasadzie przed każdą wyprawą mamy tego typu ciągoty. Ale wiemy jak sobie z tym poradzić :-). Najgorzej jest przed pierwszą wyprawą, wtedy opisana powyżej wersja dochodzi do skutku. Podczas wyjazdu łapiemy się na tym z ilu rzeczy w ogóle nie musimy korzystać, a które tylko dlatego że są, to na siłę używamy ale spokojnie moglibyśmy bez nich funkcjonować. Podczas kolejnej wyprawy, zdobywamy doświadczenie, że przecież można dopasować ubrania i obuwie do rejonu w który jedziemy - inaczej zimą do Skandynawii, a inaczej latem w tropiki. Zresztą ta ostatnia destynacja też będzie się różniła w wyborach bo inaczej zaopatrzymy się jadąc do Tajlandii, czy Indonezji a inaczej do któregoś z kraju Afryki Równikowej. W Azji, gdy nam się coś zniszczy lub ubrudzi możemy za śmieszne pieniądze kupić nowe; w Afryce z tym może być różnie. Możemy co jakiś czas sami coś wyprać lub jeśli nadarza się okazja - skorzystać z pralni. Jadąc w tropiki możemy zamiast lekkich śpiworów zabrać tylko wkładki do śpiworów (zszyte prześcieradło, po złożeniu - wielkości dwóch paczek papierosów). Zamiast butów trekowych 'za kostkę' z ciężką podeszwą może warto rozważyć lekkie i szybkoschnące 'adidasy'? No właśnie! O tym ostatnim - obuwie. Przypomniał nam się teraz tytuł posta :-). Do Indonezji zabraliśmy właśnie lekkie obuwie i zwykłe klapki pod prysznic (Natka podpowiada, że nazywają się 'japonki' - niech będzie...). Adidaski założyliśmy zaledwie kilka razy a 80% naszych wędrówek po Indonezji przeszliśmy w ... (tak, tak Natalka, już wiem) japonkach. Wygodniej, przewiewnie, jednym ruchem się zdejmują i zakładają, nie ma problemu z zawiązywaniem. Idealne rozwiązanie na taki wyspiarski kraj jak Indonezja, gdzie zawsze jest jakiś kontakt z wodą... Oprócz bielizny, najczęściej zabieramy po 1 parze długich spodni (ja mam takie z odpinanymi nogawkami, więc oszczędzam na szortach) oraz krótkich, po 2 t-shirty (czasem na miejscu dokupujemy inne), jakiś lekki ortalion, który da się zapakować podobnie jak nasze śpiworki :-). Nie do przecenienia są lekkie polary. Przydają się w pomieszczeniach klimatyzowanych (samoloty, czasem busy), można je założyć nocą, gdy robi się chłodniej lub wykorzystać jako poduszka pod głowę. Nie piszemy nic o bieliźnie bo to już mocno indywidualna sprawa a i miejsca nie generuje tak dużo jak kurtka czy tradycyjny śpiwór.
  Na tym etapie pisania posta doszliśmy do wniosku, że warto go rozwinąć o cos w stylu 'małego poradnika' i umieścić go na stałe na naszym blogu. Mimo, że wiele takich porad funkcjonuje w internecie, to jednak każdy do tematu podchodzi indywidualnie. Tak więc na tym etapie odpuszczamy dalsze nasze wymądrzanie się w temacie - postaramy się zebrać to w punktach po zakończeniu wyprawy.
 [SS] [KS] [NS]

 

czwartek, 12 września 2013

O tym jak nie pijąc być pijanym, czyli rzecz o transporcie w Indonezji

   1.08.2013 r.


  Ten post będzie uzupełnieniem poprzedniego - napisanego przez Karolinę, wybaczcie jednak gdy coś się powtórzy. Podróż z Flores na Lombok, a w zasadzie już w pobliże Bali, zapowiada się na długą i ciekawą. To przecież do przejechania cała Sumbawa i Lombok. Mamy nadzieję na liźnięcie choć trochę klimatów z tych wysp. Wiadomo - z okien autobusów lub na postojach lub na promach ale zawsze to coś. Część tej podróży ma być nocą - ale nic tam, obiecuję sobie, że nie zasnę. Jest ramadan, więc muzułmanie świętują całą noc ;-).
   Wstajemy wcześnie rano. Mamy tylko chwilkę na zjedzenie śniadania, bo postanawiamy, że do przystani przyjdziemy przed czasem. Pędzimy do portu. Całe szczęście, że jest blisko, można dojść piechotą. Przy molo Karolina skacze w górę. Szedłem z tyłu więc nie wiem co się stało. Ufff... to tylko martwy szczur, a już myślałem, że coś poważnego.
   Jesteśmy przed czasem. Wchodzimy na prom. Dobrze, że jesteśmy pierwsi, udaje się nam zająć całkiem przyzwoite miejsca. Koło nas przemyka jakaś znajoma twarz, zaraz kto to? Tak, to Mark - Francuz poznany na rejsie. Wołamy go. Poznał nas; pchał się do sterówki kapitańskiej ;-). Dalej płyniemy razem. Rejs jak rejs, za to wewnątrz klimatyczne scenki. Każdy chce zająć jak najlepsze miejsce, więc ciągłe bieganie, chodzenie, szukanie. Rzeka ludzi, każdy coś chce, za każdym ciągnie się mgła dymu papierosowego. My już jesteśmy na to odporni.


 Klasa economy
    Przyglądam się uważnie ludziom. Jak różni są. Każdy ma w swojej głowie swój świat, swoje cele, marzenia... Ech... my przecież też. Moja uwagę przykuwa Pewien Indonezyjczyk, który podróżuje z dwójką małych dzieci i wieloma tabołkami. Usadowił się między schodami do ładowni a tymi prowadzącymi do sterówki, prawie naprzeciw nas. Obserwuje jego poczynania. Rozłożył koc w kącie na którym siedzą jego dzieci: chłopczyk 4-5 lat i dziewczynka - 7-8. Resztę świata odgradza on - Ojciec. Dopóki rzeka ludzi płynie wokół nich on nie spuszcza ze swych pociech oczu. Co chwila wyjmuje butelkę z napojem i pomaga im się napić. Chłopca przykrywa kocem. Jakież to wszystko jest niesamowite. Taka opieka ojcowska, łza napływa mi do oka, sam nie wiem czy to od wiatru, czy ze wzruszenia. Przypominają mi się dawne dysputy ze znajomymi na temat istnienia instynktu ojcowskiego, czy istnieje na zasadzie tego macierzystego, czy nie? Obserwując tego człowieka sam zadaje sobie pytania, czy jestem dobrym ojcem dla swych pociech. Jedno z nich jest z nami - Natka. Drugie ze względu na swój wiek (Michał ma 2 lata) został z Dziadkami (i Babciami oczywiście też ;-) ), czy słusznie zrobiliśmy nie biorąc go ze sobą? Wszak Ania i Krzysztof Kobuzowie prowadzący swój portal Mały Podróżnik o podróżowaniu z dziećmi podpowiadają co i jak. My jeszcze w tym roku się nie zdecydowaliśmy. Ale gdyby..., czy byłbym takim szeryfem jak właśnie On, siedzący opodal ideał ojca?


Szeryf i jego dzieci

   Z zamyślenia wytrąca mnie Mark mocnym szarpnięciem - 'delphins'!!! Patrzę, przeczesuję wzrokiem fale, nic nie widzę. W pewnym momencie, tak, są! skaczą dwa naraz. Nie są duże, a może skalę mam zaburzoną. Łapię za aparat ale już ich nie widać. Kolejną godzinę spędzam z aparatem w ręku i wzrokiem wlepionym w fale. Zasypiam.
   Budzi mnie ból brzucha. To już norma. Nie mogę się z nim dogadać. Ciągle na innych falach... ale nie zrezygnuje przecież z pysznego, acz czasem dziwnego ulicznego jedzenia aby tylko się uspokoił - nie dam za wygraną ;-). Kurczę, jak nie brzuch to uszy - bolą mnie w zasadzie od przyjazdu do Indonezji. Najpierw zbyt szybkie wyrównywanie ciśnień w samolotach, później od snorklowania, a w zasadzie od prób schodzenia na jakieś głębokości. Poniżej 5 metrów bez zatyczek do uszu - zatyka i boli. Rana na nodze, zdobyta na Togeanach, też jakoś kiepsko się goi. Ale co tam... :-). Nie musieliśmy do tej pory korzystać ze szpitala ani naszego ubezpieczyciela narażać na śmigłowiec... ;-)
   Po prawej stronie wyłania się w oddali wyspa. To Palau Sangeang, w zasadzie to wyspa-wulkan, którego wierzchołek teraz chowa się w chmurach.


Palau Sangeang

    Prom odbija na południe i po godzinie dopływamy do Sape, małej portowej mieściny. Tu wysiadamy. Nie wiem co się dzieje ale ludzie skaczą z okien promu ledwo czepiając się rękami nabrzeża portowego i dalej gdzieś szybko biegną. Nie mam zielonego pojęcia o co chodzi, Karolina i Mark też nie. Trudno, najwyżej nas coś ominie albo zatopimy się w pobliżu portu ;-). W końcu wychodzimy i my. Dookoła tłum naganiaczy, krzyczą jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Pokazujemy nasze bilety i zostajemy wepchnięci do jednego z małych busików. Wsiada Karolina i Natka, ja zabezpieczam nasz główny plecak i staram się zapanować nad tym gdzie na dachu zostanie położony. Wprawdzie jajek w nim nie wieziemy ale placka nie chcielibyśmy zeń zdejmować. Jeszcze będąc na zewnątrz, kątem oka widzę jakąś kłótnie w środku busika. No tak... Karolina. Kłóci się z kierowcą. Z jednej strony jestem wkurzony, bo znowu jakieś nieprzyjemności ale z drugiej - jeżeli ma rację? Karolina jeśli chodzi o nas (Natkę i mnie), to na tej wyprawie, często przypomina lwicę, która dba o bezpieczeństwo swych młodych. Sęk w tym, że najczęściej nie ma potrzeby, aż tak walczyć. Wchodzę do środka samochodu, który w kilka chwil się zapełnia. Na środku Karolina wyrzuca jakieś skrzynki, które kierowca ponownie stara się ułożyć na swych miejscach. Nerwowa atmosfera. Proszę Karolinę aby usiadła. Każde z nas ma miejsce w innym miejscu ale na siedzeniu. W przejściu pomiędzy siedzeniami kierowca skwapliwie ponownie układa skrzynki po Coli i sadza na nich kolejnych pasażerów. Ścisk jak cholera. Za moment jesteśmy całkowicie przyblokowani. Zdejmuję tylko aparat i kamerę aby mieć jakieś możliwości rejestracji krajobrazów. Cały czas ludzie pakują jakieś tabołki, worki, torby na dach naszego samochodu. Zastanawiam się gdzie to wszystko się mieści skoro nasz plecak wylądował na samym wierzchu niezłej już góry i miałem wrażenie, że nic poza nim na dachu już się nie zmieści. Jakież było moje zdziwienie, gdy za oknem, przy którym siedziałem podjeżdża wózek ciągniony przez kilku osiłków, a na nim wielki pakunek przykryty brezentem. Spod brezentu wystają elementy jakiegoś silnika od ciężarówki lub ciągnika rolniczego. Z dziesięciu chłopa próbuje za pomocą lin, lineczek, drągów i desek wciągnąć i wepchać go na dach busika. Profilaktycznie odsuwam jak najdalej głowę od okna, gdyby im się omsknął chcę mieć twarz całą. Zanim wyjąłem aparat fotograficzny, czy kamerę, silnik znalazł się na górze. Qrcze (choć w tej chwili w mojej głowie skaczą zupełnie inne określenia na temat transportu w Indonezji), jeśli ten dach się nie załamie to będzie jakiś cud! :-|. Przy sąsiednim busiku widzę ciekawą scenkę - dwie blondynki upierają się aby jechać na dachu. Kierowca i pomocnik starają się je zniechęcić, coś tłumaczą, gestykulują, w końcu odpuszczają. Blondynki pakują się na dach. Miejsca tam jak na lekarwstwo ale jakoś wygospodarowały sobie niewielką przestrzeń między pakunkami. w pierwszej chwili im zazdroszczę - my mogliśmy tak samo. Przypominają mi się historie z moich pierwszych wypraw, gdy o poranku jadąc jedną z najwyżej położonych dróg - KKH, przy pierwszych promieniach słońca, z dachu przedpotopowego autobusu podziwialiśmy wyłaniający się szczyt ośmiotysięcznika - Nangi Parbat. Tyle wspomnień, my jesteśmy tu i teraz. Ja już nie mam dwudziestu kilku lat i jedzie ze mną rodzina. Dochodzę do wniosku, że lepiej nam będzie w środku, mimo wszystko ;-).
    Ściśnięci jak sardynki, w końcu ruszamy. Szybko wydostajemy się z Sape i krętą drogą wspinamy się pod górę we wschodniej części Sumbawy. Kierunek Bima. Za oknami piękne krajobrazy. Cudne widoki na pola ryżowe. Przejeżdżamy przez wioski, które o dziwo, wyglądają jakby czas się dwa wieki temu zatrzymał. Po godzinie jazdy, podczas podjazdu na kolejną górę, samochód staje. Pomocnik kierowcy szuka kamienia, który podstawia pod koła a kierowca otwiera maskę silnika. Niewyraźne miny. Tak się musi kończyć pazerność na każdy kilogram transportu ładunku. Jestem zły na siebie, że jakoś nie sprawdziliśmy tego transportu a daliśmy się zapędzić jak owce na rzeź. No cóż, czekaliśmy na autobus zastępczy w Makassar, poczekamy i tu. Sęk w tym, że nie zdążymy na kolejny autobus z Bimy, którym mamy przejechać resztę Sumbawy i Lomboku. O dziwo, jednak nikt nie wychodzi. Po 20 minutach kierowca i pomocnik ładują się do środka, odpalają silnik i ... jedziemy dalej :-). Ciekawe czy do kolejnej górki? W środku już nikt już nie zwraca uwagi na skwar i pot jaki leje się z nas. Lekko kręci mi się w głowie. Najgorzej mają Ci którym przyszło siedzieć na skrzynkach po Coli, miedzy Karoliną a Natką na takiej właśnie skrzynce siedzi jakiś bule (w języku indonezyjskim to oznacza biały). Wykorzystał moment, gdy Natka się wyprostowała i ... zajął jej oparcie :-). Pytam Natki czy wszystko OK, na co ona odpowiada że jakiś czas się teraz ona pomęczy ale niewygodami też trzeba się dzielić. Hmmm... niby taka młoda ale zna wartości życia :-). Kolejny raz Natka mnie pozytywnie zaskakuje. Postanawiam, że po powrocie do Kraju już nie będę dla niej takim surowym ojcem. Zaraz, zaraz...., a może właśnie takie wychowanie i jego konsekwencja, dają tego typu rezultaty? ;-). Nie wiem tego i pewnie się na razie nie dowiem.
    Jakimś cudem dojeżdżamy do Bimy. Tu następują dziwne tasownia i losowania biletów, które bliżej opisała Karolina w poprzednim poście. Jest już wieczór. Noc zapada szybko. Zdążyliśmy coś jeszcze zjeść ciepłego na ulicy. Już po zmroku razem z Natką poszukujemy ciekawych tematów do zdjęć. Nagle zauważamy dwie blond bule, które jechały na dachu innego busa. Ledwo je poznałem, włosy jak po locie na miotle, zrezygnowane zupełnie, dziwny obłęd w oczach; szukały tylko wolnego miejsca aby usiąść. No cóż pewnie przeżyły przygodę życia... ;-).
   Kolejny raz żegnamy się z Markiem. On jedzie innym autobusem, choć w tym samym kierunku - do Denpassar na Bali. Wsiadamy do naszego VIPowego autobusu. Karolina wraz z Natką, moje miejsce przypada koło bule, który 'podkradał' oparcie Natce. Jest Anglikiem, podróżuje już ponad pół roku, sporo czasu spędził w Australii. Teraz jedzie do Mataram na Lomboku, tam gdzie my. Chce się dostać do szpitala, ma problem z uszami. Uchuuu..., a więc nie ja jeden. James, bo tak ma na imię mój sąsiad, mówi, że od kilku tygodni bolą go uszy, nie może latać samolotem, bo ból jest nie do wytrzymania, a ostatnio zaczął sączyć się z nich płyn. Dlaczego on mi o  tym wszystkim opowiada, przecież nie jestem lekarzem, nie pomogę mu. A może próbuje mnie wystraszyć abym przesiadł się w inne miejsce...? ;-). Wystraszyć mnie nie wystraszy ale rozglądam się po autobusie - prawie pusty, cała masa wolnych rzędów siedzeń. Mówię Jamsowi aby spokojnie się rozłożył na całym siedzeniu, ja zajmę inny rząd. Natka z Karoliną też wybierają wolne rzędy siedzeń. Zapowiada się wygodna podróż, szkoda tylko, że nocą. Ruszamy. Kierowca kluczy po uliczkach Bimy, która okazuje się całkiem sporym miastem. Jest już noc ale widzimy po prawej stronie wody zatoki. Po godzinie autobus się zatrzymuje. Tylne drzwi (a więc zaraz za moimi siedzeniami) się otwierają i z pobliskich ciężarówek miejscowi pakują worki z ryżem, jakieś kartony z niewiadoma zawartością i bańki z jakimś płynem. Cały tył autobusu został załadowany, nawet wejście do toalety zostało zabarykadowane (nie wspomniałem - w autobusie jest toaleta! :-) ). Autobus rusza. Część pakunków pospadało, część zaczyna przelatywać w różne miejsca pojazdu. Ktoś to poprawia ale historia po jakimś czasie się powtarza. Czuję unoszący się smród paliwa. A więc w beczkach jest benzyna lub olej napędowy. No pięknie! :-/. Spoglądam za okno. Obserwuję nocne życie mieszkańców mijanych wiosek. Jest właśnie taka godzina, o której wszyscy podążają do meczetów. Kobiety ubrane w białe lub jasne stroje z nakryciem głowy - hidżabem, podążają w kierunku meczetu. Mężczyźni najczęściej dojeżdżają tam skuterami, których przed każdym meczetem jest pełno. W otwartych w tym czasie meczetach (w każdej wiosce jest co najmniej jeden albo dwa), są wydzielone miejsca dla kobiet i mężczyzn, przestrzenie te rozdzielone są kotarą. Okres ramadanu to dla muzułmanów szczególny czas, to tak jak dla nas - chrześcijan Wielki Post. Powiązany jest z kalendarzem lunarnym (czy lumerycznym - nie wiem jaka nazwa właściwa) i przypada na 9 jego miesiąc. Muzułmanie przez 30 dni nie spożywają żadnych posiłków podczas dnia, nie piją płynów, nie stosują używek (przypomina mi się Ulfa z Ampany... ;-) ), nie oszukują bliźnich i z tego co wiem nie uprawiają seksu. Wszystkie te zakazy (zapewne jest ich więcej ale wszystkich nie pomnę w tym momencie) obowiązują w ciągu dnia. Po zachodzie słońca spożywają posiłek zwany przez nich - iftar, zaś grubo przed wschodem i przed pierwszymi nawoływaniami muzzina, jedzą drugi lub pierwszy (w zależności jaka kolejność przyjąć ;-) ) - suhur. Z tym oszukiwaniem to też zabawna historia - przypomniało mi się jak włóczyliśmy się nocą po ulicach Ampany, wchodziliśmy do różnych sklepików w zasadzie bez konkretnego celu, w jednym z nich chcieliśmy kupić owoce. Właścicielem był muzułmanin. Ocho, ramadan, więc ceny spoko; wybraliśmy arbuza oraz mandarynki - europejskie owoce (chciało nam się przypomnieć Polskę ;-) ), mocno się zdziwiliśmy ceną, którą od nas zażądał, drożej niż w Polsce i wielokrotnie niż w Indonezji. Grzecznie podziękowaliśmy. Czy nas oszukał? - nie, bo nie daliśmu mu tej sposobności - nie kupiliśmy od niego owoców. Ale teraz tak sobie myślę, że to przecie ... po zachodzie słońca było ;-). Wracając do ramadanu - post nie obowiązuje osób chorych, kobiet w ciąży i karmiących niemowlęta oraz osób starych i dzieci poniżej 10 lat. Po zachodzie słońca w okresie ramadanu w Indonezji na terenach gdzie islam jest dominujący, następuje 'wędrówka ludu'. Krewni, sąsiedzi spotykają się weselą, obdarowują się nawzajem, to także czas na zażegnanie wszelkich waśni.
   Jedziemy więc autobusem, dziewczyny już dawno śpią, widzę że James też. Tylko ja nie mogę. Z jednej strony ciekawy klimatów za oknem, z drugiej przeszkadza mi coraz mocniejszy smród rozlewającego się paliwa. Co mocniejsze hamowanie i zakręt to pakunki przelatują po podłodze, paliwo chlupie w baniakach, wydobywając się na zewnątrz. Zaczepiam gościa, który co jakiś czas przychodzi z przodu autobusu sprawdzić i ponownie poukładać bagaż. Staram się zwrócić uwagę na paliwo (pal licho już rozsypujący się ryż...), on tylko macha zrezygnowanym ruchem ręką. Sytuacja patowa. Mam nadzieję, że nie wybuchniemy, gdyby paliwo dotarło do rozgrzanego silnika i że Karolina tak szybko się nie obudzi, bo wtedy to już będzie ... naprawdę źle... ;-).

Karolina w swojej sypialni ;-)

   Jako że jadę na zupełnym tyle, w sąsiedztwie owych baniaków, sam nie wiem kiedy zasypiam. Budzę się co jakiś czas, gdy samochód szarpie ale zaraz ponownie zasypiam. Po drodze jakaś przeprawa promowa z Sumbawy na Lombok ale nie mam sił zwlec się z krzeseł.
   Budzę się dopiero rano, przed wschodem słońca. Łeb mnie na...a (generalnie - boli)! Kurde - jakiś potworny kac! Na żadnej imprezie wczoraj nie byłem, alkoholu nie kosztowałem (resztki 40% lekarstwa bezpiecznie leżą w plecaku), a ja się czuję fatalnie. Karolina mnie budzi, mówi, że za oknem świetne widoki ale ja się podnieść nie mogę. W końcu jakoś udaje mi się dotrzeć do aparatu i kamery. Zdjęcia muszą być. Łykam jakąś tabletkę, mam nadzieję że pomoże. Spoglądam do tyłu na pakunki - wszystko porozwalane, porozlewane, wyparowane kałuże po paliwie. Zastanawiam się jak smakuje ryż przesiąknięty ropą...
    Docieramy w końcu do Mataram. Na przedmieściach kierowca się zatrzymuje i kilka osób opróżnia ładunek z tyłu. zabierają wszystko, łącznie z rozsypanym ryżem. Nie mają o nic pretensji, że czegoś brakuje, coś się rozsypało, rozlało. Pewnie Jamesa to dziwi, mnie tak nie do końca. Pamiętam czasy lat 80tych w Polsce, okres stanu wojennego, gdzie każdy kto mógł załatwiał, kombinował to co można było gdzieś na drugim końcu Polski dostać. Obecna Indonezja co prawda to nie Polska lat 80tych ale jakaś mentalność, czy sposób rozumowania może być podobna.
   Trzeźwiejąc podążam jeszcze myślami za różnymi pomysłami i możliwościami związanymi z indonezyjskim transportem. Ech... ta wyobraźnia miejscowych. ;-).
[SS]


Szczur, chyba już motyw przewodni naszej wyprawy... ;-)


Dzieci to skarb Indonezji


Nasz przyjaciel Mark :-)

Miejscowy modniś. Warto zwrócić uwagę na jego pazury..., rzecz normalna u młodych Indonezyjczyków.


Na pierwszym planie cypel wyspy Sumbawa, w oddali wyspa-wulkan Palau Sangeang


Za oknami niesamowite klimaty. Tarasy ryżowe.


W porcie Sape


Klimaty jak w polskich Beskidach z brzozą w pierwszym planie. Sęk w tym, że to nie brzoza i nie Beskidy... ;-)


... ale polskie akcenty znajdujemy i tak. Należy pamiętać, że jesteśmy po drugiej stronie globu, więc wszystko do góry nogami... ;-)



Natka i jej indonezyjskie koleżanki z Bimy.


Na dworcu w Bimie.


Lombok o poranku. Wszystko byłoby OK gdyby nie ten cholerny ból głowy... :-/


Możliwości transportu w Indonezji są ogromne... ;-)

Targ w jakiejś wsi na Lomboku. Na pierwszym planie podłużne arbuzy, w tle suszone rybki.




Pokaż Z LB do Mataram na większej mapie

czwartek, 29 sierpnia 2013

Dłuuuuuuuga podróż

1.08.2013 r.

 
     Naładowani wrażeniami z dnia poprzedniego ruszamy w kolejna podróż - tym razem aż 24 godz. Przed nami 8 godz. promem, 2 godz. minibusem, potem kolejne 10 godz. autobusem (ma być podobno Mercedes... podobno), znowu prom - 2 godz. i już po kolejnych dwóch mamy dotrzeć do Mataram (w zachodniej części wyspy Lombok). Mając na uwadze indonezyjski rozkład jazdy - czyli tak naprawdę wszystko zależy od ludzi a nie od planów, profilaktycznie zjawiamy się już o 7.00 rano na przystani.
 
W oddali nasz prom
 
   Dzień wcześniej powiedziano nam, ze planowana godz. odpłynięcia to 8.00 w co i tak nie uwierzyliśmy. Wypłynęliśmy z niewielkim opóźnieniem - tylko 1 godz. 20 min. Szybko zorientowaliśmy się, ze są aż trzy różne wyznaczone strefy/klasy na pokładzie. Jest oczywiście bussines class - gdzie są wiatraki i rozkładane fotele, kolejna to economy leżąca- zbiorowa sypialnia, no i ta do której trafiliśmy - economy siedząca. Krzesełka z metalu no i to w zasadzie wszystko. Zajęliśmy miejsce przy oknie. To tylko 8 godz. wiec spoko. Po dwóch godzinach mam wrażenie, że płynę już calą wieczność. Wszędzie dookoła wielki błękit...
 
Klasa economy :-)
 
Nieodłączny wielki błękit...
 
   Nagle siedzący za nami Mark krzyczy, że są delfiny. O rany, faktycznie! Pierwszy raz w życiu widzę z tak bliska dwa delfiny. Niestety zanim Sławek wyjął aparat już schowały się pod wodą. Przez kolejną godzinę gapię się przez okno z nadzieją, że znowu je zobaczę... Jeszcze tylko 5 godz. i dopłyniemy do Sapo. Strasznie dłuży się ta podróż. Nawet obserwowanie miejscowych zaczyna nudzić.
   W końcu dopływamy. Zbieramy bagaże upewniając się, ze wszystko mamy. Po wyjściu z promu idziemy do miejsca gdzie stoją busy - każdy zabiera około 25 osób. Pomocnik kierowcy krzyczy, aby podać plecaki na dach. Sławek pakuje główny plecak do wora i wrzuca na dach. Ja w swoim mam nasze paszporty, kasę itd. wiec kłócę się z gościem, że zabieram swój bagaż do środka. On krzyczy, ja jeszcze głośniej i wsiadam do busa z plecakiem. Sadzam Natkę na siedzeniu, kolejne zajmuję Sławkowi i próbuję pomiędzy skrzynkami plastikowymi stojącymi w przejściu (po jaką cholerę one tu stoją?) przedostać się na wolne jeszcze miejsce. Przestawiam te skrzynki, bo nie mam gdzie postawić nóg a gość stawia je z powrotem i tak się szarpniemy. On coś po indonezyjsku, ja po polsku. W końcu sadza na tych skrzynkach kolejne osoby!!! Nie mam szans na wykonanie jakiegokolwiek ruchu ręką czy nogą.
 
 Ach ta bliskość w busie...
 
 Widoki za oknem w drodze do Bimy
  
Policzyłam, że w tym busie jest 36 osób - miejsc siedzących 25 :-). Zaczynam głośno wyrażać swoje zdanie, ale Sławek mnie uspokaja i mówi, że za chwilę wyrzucą nas i będziemy szli pieszo... Jakiś Indonezyjczyk siedzący obok mnie zasnął i zaczął kłaść głowę na mnie. Łokcie kładzie mi na kolanach, więc ja nie wiele myśląc swoim łokciem trącam go w żebra. Tak się przestraszył, że aż podskoczył. Ale tym razem przytulił się do szyby. Już prawie dojeżdżamy do Bimy, gdy pomocnik kierowcy zaczyna sprawdzać bilety. Pokazuję mu, że je mam i chowam do plecaka. On tłumaczy abym je oddała. Mam w pamięci przestrogi człowieka, u którego kupowaliśmy bilety, aby ich nikomu nie oddawać, bo będą chcieli aby płacić za nie jeszcze raz. Upieram się przy swoim i gość odpuszcza :-). Sławek patrzy na mnie dziwnie i pewnie zastanawia się kiedy nas wysadzą...W końcu kolejny etap podróży dobiegł  końca. Wysiadamy. Teraz musimy przesiąść się na autobus. Nerwowo patrzę na dach busa - bagaże? Są! Podchodzi do nas kolejny człowiek i chce znowu bilety. Ja uparcie nie chce ich oddać. Sławek przejmuje dowodzenie i oddaje im bilety. No to pięknie myślę sobie! Nie mamy biletów, nie wiemy gdzie mamy wsiąść! Zaraz wybuchnę i tylko czekam żeby ktoś się do mnie odezwał aby móc wyładować złość. Po 5 minutach każą nam podejść do stolika, przy którym siedzi "główny dowodzący". Na stole leży cala masa biletów. No i zaczyna się zabawa... Najpierw dzieli na trzy gromadki według jakiegoś klucza - nikt nie wie jakiego. Potem przegląda i na kolejne dwie. Chyba już sam się w tym pogubił :-). Śmiejemy się, że zaraz zacznie się losowanie "szczęśliwego numerka". Po kolejnych 10 minutach zarządzający nadal miesza w gromadkach. W końcu wyciąga kartkę, na której ma rozkład siedzeń w autobusie. Hurra! Ale to nie koniec... Teraz kolejne rozdania. W pierwszym tasowaniu nie zostaliśmy ujęci. Ale coraz mniej biletów zostało na stole. Dostrzegam nasze. Teraz rozdanie dla podróżujących na Bali. Oj ciężko, ciężko...coś się nie zgadza, kolejne tasowanie biletów. Muszę przyznać, że zadziwia mnie ten system "rezerwacji" i przydzielania miejsc. Trochę długo to trwa, ale co robota ręczna to ręczna. Żaden system komputerowy tego nie zastąpi...No i w końcu przyszła kolej na nas. Zaznaczono na oddzielnej kartce naszą rezerwację, na biletach potwierdzono wpisując nr rejestracyjny autobusu.
 
Biuro rezerwacji miejsc
 
   Do odjazdu mamy jeszcze 45 min. więc decydujemy, ze jeszcze przed całonocną podróżą coś zjeść. Wybieramy jakiś uliczny bar zaraz przy postoju autobusów. Dostajemy do jedzenia coś, co powinno przypominać kurczaka...

Dworzec autobusowy w  Bimie
 
   Pakujemy się do autobusu i tu czeka nas miła niespodzianka. Mnóstwo miejsca na nogi, siedzenia rozkładane do pozycji leżącej i jest zakaz palenia, a jeszcze do tego jest tylko 8 pasażerów!!! możemy przebierać, wybierać w miejscach. Smuci mnie tylko jedna sprawa, ta część podróży jest nocą a my jedziemy przez całą Sumbawę i nic nie zobaczymy. W końcu zasypiamy, każdy zajmując całe dwa miejsca :-). Co jakiś czas budzę się i kontroluję sytuację. Około 4 dojechaliśmy do kolejnej przeprawy promowej. Kierowca coś krzyczy - chyba chce abyśmy wysiedli z autobusu i poszli na prom. Nikt jednak się nie rusza. Odpuścił. Budzę się dopiero jak opuszczamy prom. Jesteśmy już na Lomboku. Teraz już prosta droga do Mataram. Jest już 6.00 więc zaczyna być widno. Za oknem cudowne widoki. Małe wsie budzą się do życia. Docieramy do jakiejś większej miejscowości. A tu zaczął się duży targ. Kolorowo, gwarno i wszystko na raz. Kury, bawoły, ptaki, owoce, warzywa i mnóstwo ludzi sprzedających i kupujących. Ale zamieszanie! Dla nich to taka codzienność, a dla mnie coś niesamowitego.
 
 
Lombok - budzące się do życia miasto
 

Dzień zaczynający sie od zakupów
 
  Ta podróż/wyprawa była nam potrzebna. Nasze poukładane życie: dzieci - dom - praca i ciągłe obowiązki, powoduje, że czasem postępujemy jak roboty. A podróż to odskocznia od codzienności. Jesteśmy zmęczeni, niedospani, brudni ale za to jak mocno naładowani pozytywnymi emocjami. Bardzo odpoczywamy psychicznie. Nagle, spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość jest takie przejrzyste, jasne. Jak wiele spraw znajduje swoje rozwiązanie w mojej głowie. Z jednej strony już za kilka dni wracamy do Polski i cieszę się, bo bardzo stęskniłam się za Michałem. Z drugiej wiem, że zaraz po powrocie będę tęsknić za tymi zapachami, krajobrazami, życzliwymi i cały czas uśmiechniętymi Indonezyjczykami. Na szczęście to co jest w mojej głowie i sercu zostaje na zawsze, a dzięki Sławkowi (myślę, że zrobił sporo zdjęć) w zimowe wieczory będzie co wspominać.
 
Pięknie, kolorowo - takie codzienne życie :-)
 
  I na takich właśnie przemyśleniach i oglądając piękno za oknem minęła podróż przez cały Lombok. Po 24 godz. podróży docieramy do Mataram. [KS]
 

Pokaż Z LB do Mataram na większej mapie

wtorek, 27 sierpnia 2013

Powrót do Labuanbajo

31.07.2013


Już po zachodzie słońca dopływamy do portu w Labuanbajo. Ostatnie pożegnania z załogą, szczególnie z kapitanem, wyrzucamy nasze bagaże na brzeg i razem z Francuzami idziemy wzdłuż molo do portu. Mark miał w planach wyjazd tego samego dnia z miasta. Camila i Tom -, zarezerwowali już wcześniej hotel. My nie mamy tego komfortu. Decydujemy się spróbować znaleźć jakiś tani pokój w ich hotelu. Dzielnica portowa i jednocześnie największa ulica w miasteczku koncentrują cały ruch turystyczny; wszędzie blisko. Niestety w hotelu Francuzów nie ma już wolnych pokoi. Wymieniamy się więc na pożegnanie z Camila i Tomem adresami mailowymi i idziemy uliczką na południe. Z Lonely Planet wiemy, że jest tam jeszcze kilka potencjalnych miejsc noclegowych, w ostateczności przenocujemy gdzieś w porcie. Ta ostatnia myśl jednak szybko mi czmycha, gdy widzę całą masę szczurów w na pół otwartych rynsztokach - miałbym problem z Karoliną ;-). Po drodze zauważamy gości "od Piszczka i Lewandowskiego" (to Ci, którzy pomogli nam załatwić rejs łajbą na Komodo), udają, że nas nie widzą i próbują się skryć w swoim biurze. Zastanawia mnie to; dlaczego się tak wypłoszyli? My jednak kiwamy im rękoma. Nie maja wyjścia - muszą się z nami spotkać. Jakoś nieśmiało, ze zwieszonymi głowami dopytują jak się udał trip ale widać, że to pytanie z grzeczności. My jednak roześmiani, wesoło odpowiadamy, że super przygody mieliśmy i jesteśmy bardzo zadowoleni. Opowiadamy o smokach, o nurkowaniach, w końcu o samej łajbie i jej kapitanie. I w tym momencie widzę największe zażenowanie z ich strony, nieśmiało spoglądają na siebie ale zaraz się rozkręcają i już normalnie z nami rozmawiają. Mogę się jedynie domyślać, że chodzi o łajbę. Zgodnie z ustaleniami miał być super wygodny statek (choć my tego nie wymagaliśmy) i wszędzie naj... :-). Wszędzie było naj, a łajba? No cóż - nam przypadła do gustu. Miała swój klimat i w zasadzie nie zamienilibyśmy naszej przygody na niej na jakąś wygodniejszą łódkę. Wszystko co zdarzyło się przez te dwa dni było wielką przygodą.  Kapitan - niemowa, Rajan, który studiuje anglistykę 'na turystach', kucharz, którego umiejętności nie wiele odbiegają od poziomu Gordona Ramsay'a oraz nietypowy, jak na Indonezję, cichy i spokojny chłopak do pomocy, okazali się dla nas niesamowitym tłem, 'dodatkiem' do przyrody którą widzieliśmy na Rince, Komodo i w wodach Morza Flores.
   Łajba nasza okazała się jedną z najgorszych tam pływających ale nam to nie przeszkadzało. Wręcz byliśmy z niej zadowoleni. I właśnie to zostało teraz wyjaśnione. Polecają nam jakiś hotelik. kilkadziesiąt kroków i jesteśmy przy recepcji. Jest jeden wolny pokój. Zaproponowana cena nie dla nas. To znaczy - dla nas ale już zdążyliśmy przywyknąć do miejscowych indonezyjskich relacji. Targujemy. Gość opuszcza znacznie ale mówi, że odetnie nam ciepłą wodę. No i dobrze. Na co nam ciepła woda? Dobijamy targu i pakujemy się do środka. Miło i czysto. Jest łazienka, w kafelkach, z prysznicem i sedesem, jest też mandi z czystą wodą i naczynkiem-polewajką w środku. Po warunkach na łajbie to wręcz luksusy. Jest klima, więc ustawiamy na maxa i na chwilę rzucamy się na łóżko.
  Kasa. Przychodzi nam na myśl podejście do wartości pieniądza. Zapewne to kolejne targowanie wzbudza w nas ten temat. Wartość wynajęcia pokoju/kupna posiłku/jakiejkolwiek rzeczy może być tak różna. Dla miejscowych wydanie 1-2$ na całodzienny posiłek jest jak najbardziej realne. Dla nas - Europejczyków, ta cena wydaje się śmiesznie niska. Podczas naszych podróży staramy się jednak podchodzić do tematu wydawania pieniędzy, w sposób tubylczy-miejscowy. Jeśli coś kosztuje lokalnego mieszkańca 1$ to dlaczego my mamy płacić za to samo 10, czy 20$? I nie chodzi o to czy nas na ten zbytek stać, czy też nie, tylko wynika to ze zwykłego poczucia się oszukanym. Mocno owe podejście przetrenowaliśmy swego czasu w Indiach i tak już nam jakoś zostało w podróżach po Azji zostało. Czasem związane z tym są śmieszne historie, gdy świeżo po powrocie do Polski, próbujemy coś targować w sklepie i opamiętujemy się gdy widzimy wielkie zdziwione oczy sprzedawczyni... ;-). Temat targowania w Azji i podejścia do pieniędzy jest jednak szerszy i może warto o  tym wspomnieć. Tam gdzie podróżujemy najczęściej mamy do czynienia ze społecznościami bardzo biednymi, dla których każdy 1$, czy 1E ma znaczenie. Czasem gdy widzimy potrzebę pomocy komuś potrzebującemu - pomagamy. Jednak zdajemy sobie sprawę, że nie pomożemy wszystkim. Niekiedy jest to nasz duży dylemat, na ile jesteśmy tylko obserwatorami czyjejś tragedii a na ile możemy i jesteśmy w stanie pomóc. Kończąc temat podejścia do wartości pieniądza - staramy się być wrażliwi na innych ale nie lubimy jeśli ktoś (najczęściej pracujący w turystyce) próbuje traktować nas jak chodzący, żywy bankomat, z którego można wyjąć nieograniczoną kasę.
  Nic to. Już dawno jest ciemno. Zapewne stragany z ulicznym jedzeniem zaczęły działać. Wychodzimy. Dowiedzieliśmy się, że na końcu portowej ulicy, w kierunku północnym, za zakrętem są liczne 'restauracyjki' dla miejscowych, czyli coś co nas interesuje. Nie ciągnie nas do pobliskiej, nowo założonej włoskiej pizzerii, ani do innych tego typu miejsc. Idziemy na tani i dobry posiłek, którym raczą się miejscowi. Jakiś kilometr od naszej noclegowni jest zakręt a tuż za nim prawdziwe miasteczko z kramami z jedzeniem :-) Przechodzimy wzdłuż stoisk, palenisk, stolików. Wszędzie świeże ryby przetrzymywane w styropianowych pudełkach z lodem, krewetki, ośmiornice... W końcu Labuanbajo to portowa miejscowość. Są też potrawy z drobiu i wegetariańskie. Zatrzymuję się na chwilę aby popatrzeć jak pewna muzułmanka (większość owych jadłodajni prowadzona jest przez muzułmanów) przygotowuje pastę i sos z ostrych, maleńkich papryczek (tych do których żywię taki sentyment). Dochodzimy prawie do końca. Jedna z właścicielek kusi nas zestawem kolorowych ryb. Decyduję się na dużą czerwoną. Proszę o grillowaną z naciętymi boczkami, tak aby nie czuć było ości. Długo czekamy na swe porcje. W końcu jednak i my dostajemy. Nie będę opisywał smaku :-). Na przeciw nas siedzi jakiś młody człowiek, który postanawia z nami porozmawiać. Czemu nie :-). Rozmowa schodzi na temat religii - tak jak i my, nasz rozmówca jest katolikiem. Gdy dowiedział się, że jesteśmy Polakami bardzo się ucieszył. Mówi że jest tu kilku polskich księży werbistów i są bardzo lubiani wśród miejscowych wiernych. Do rozmowy dołącza się sympatyczna rodzinka.
   Dopytuję o nazwę miasteczka: Labuanbajo lub dwuczłonowo - Labuan Bajo. Cały czas kołaczą mi się skojarzenia z morskimi nomadami - Bajo, spotkanymi na Togeanach. Tak, moje podejrzenia okazały się słuszne. To indonezyjscy gipsy w drugim członie nazwy. A pierwszy? Co znaczy Labuan lub Labuhan (czasem i taką nazwę spotykamy)? Labuan to port lub przystań. Tak więc Labuanbajo to 'cygańska przystań' w wolnym tłumaczeniu. Przypomina mi się pewna wyspa, którą mijaliśmy płynąc z Kanawy na Rincę, prawdopodobnie tam jeszcze osiedlili się i mieszkają, podobni do tych z Togeanów, indonezyjscy cyganie - Bajo. Żegnamy się z nowopoznanymi miejscowymi, tradycyjnie - na pożegnanie wzajemna fotka, my im, oni nam :-)
   Natka wspomina, że zjadłaby jakieś krewetki. Czemu nie? Gdzie indziej jak nie tu :-) Gdzieś w drodze powrotnej zamawiamy jakąś dużą porcję krewetek.
 
 
   Zastanawiam się czy Natka da radę ją zjeść, ja jej już nie pomogę. Siadamy do stołu, musimy poczekać aż się ugrilują. Po chwili dosiada się do nas dwóch dziwnie ubranych ludzi. Widać i czuć, że rybacy. Zamawiają jakieś jedzenie, nawet nie zdejmują kapeluszy, zjadają, wręcz pochłaniają całe miski dań i z kontekstu tylko wnioskuję, że mają pretensję do właścicielki jadłodajni, że małe porcje przygotowuje. Ta czym prędzej wrzuca do tłuszczu kolejne cząstki kurczaka. Może jestem w błędzie, a może nie ale domyślam się, że to mogą być Bajo. Widać ich odmienność, problemy komunikacyjne podczas zamawiania posiłku i jakiś taki dziwny respekt, który wzbudzają. Nawet ja nie śmiem wyciągnąć aparatu i pstryknąć im zdjęcie. Ukradkiem wyjmuję kamerę i udając, że filmuję Natkę jak pałaszuje krewetki (gdzie ona je mieści?), nieśmiało omiatam cały nasz stolik (niestety film musi jeszcze poczekać na umieszczenie na blogu). Natka kończy krewetki (podobno najsmaczniejsze jakie jadła). Wracamy do naszego hoteliku. Jutro wcześnie rano musimy stawić się w porcie. Duży komunikacyjny i czasowy skok przed nami. Ale to będzie dopiero jutro :-)

  
 
Widok na Labuanbajo z portu. 
  
Natka i jej ulubione krewetki 
 
 
Całkiem przyzwoity pokój, klimatyzacja, łóżko. Karolina w końcu mogła zapanować nad naszymi plecakami :-)
 
Jest też łazienka z prysznicem, sedesem i mandi. Już nikt nie reaguje na 5 cm karalucha, który się topił w wodzie... (leży zabity na brzegu mandi...)... ;-)
 
 
Karaluch, jeszcze żywy...
 

Wyświetl większą mapę

piątek, 23 sierpnia 2013

Manta Point i rozważania o czasie

31.07.2013 r.   
 
    Wsiadamy na łódkę. Kapitan manewruje tak aby ułatwić nam wejście na nią. Większość innych stateczków już odpłynęła. My jeszcze nie; zapewne przez to, że wybraliśmy długą trasę na wyspie.


    Jest południe, a ustalony powrót do Labuanbajo mamy przed wieczorem. Jest więc sporo czasu. Pamiętamy o ustaleniach z gościem "od Piszczka", że w okolicach Labuan są jakieś świetne rafy i tam jest przewidziane nurkowanie. Wypada podpytać Rajana lub kapitana. Dopytuję o manty. Czy trudno je spotkać w tych okolicach. Na Kanawie na mapie w centrum nurkowym widziałem zaznaczone miejsce jako jedno z atrakcyjniejszych do nurkowania i nazwane "Manta Point". Rajan odpowiada, że czasem zdarza się zobaczyć pod powierzchnia wody lub skaczące jak delfiny ponad nią, częściej nurkom, gdyż manty pływają na pewnej głębokości. Kapitan gestami dopytuje się czy chcemy spróbować je zobaczyć. Jasne! :-). Oczywiście zaraz falującym ruchem ręki oraz grymasem na twarzy, dodaje, że nie gwarantuje ich zobaczenia. OK ale spróbować warto! Płyniemy więc ku północno-wschodnim wybrzeżom wyspy Komodo. Kierunek - "Manta Point"! Siedząc wspólnie z Rajanem na dachu sterówki dopytuję go czy spotykane są tu także rekiny. A jakże - odpowiada, pewnie że są. Zabrzmiało to tak jakby chciał się nimi pochwalić i był zdziwiony, że śmiem wątpić w różnorodność gatunkową okolicznych wód. "Rekinów ci u nas dostatek". No pięknie. Myślę - 'to teraz mi chłopie o tym mówisz', tyle nurkowań już było, przebywania w wodzie... Lekko się wzdrygam, skóra dostaje wysypki ale jakoś zaraz dochodzi do mnie myśl, że jakoś nie słyszy się o wypadkach śmiertelnych ataków rekinów na ludzi w tych stronach; te wszystkie centra nurkowe w Labuan, na Kanawie, czy nawet dalej na Bali, już dawno by upadły. To tylko chora wyobraźnia, wspomnienia z kiedyś obejrzanych hollywoodzkich produkcji (dobrze, że już nie oglądam tv...). Nic to, na manty skaczę, dziewczynom o sharkach postanawiam nic nie mówić.
    Z lewej burty mamy niezłe widoki na wzgórza Komodo, po prawej mijamy wysepki. Większość niezamieszkała.



    Od dawna po głowie mi chodzi pomysł spędzenia kilku dni na takiej bezludnej wyspie. Podczas poprzedniej wyprawy do Azji chciałem to zrealizować i nie wyszło. Podczas tej - natłok wydarzeń i przygód, jakoś też nam na to nie pozwala. I chyba już w tym roku nic z tego nie będzie. Może następnym razem... Przypomina mi się opowieść mojego kolegi, który jeszcze kiedyś na studiach ruszył na podbój Indii. Wylądowali wraz z kumplem na Andamanach w Porcie Blair, dalej łódką na mniejszą wyspę, aż w końcu dogadali się z miejscowym rybakiem aby ich podrzucił na jakąś małą bezludną wyspę. Umówili się z nim, że po 3 dniach ich stamtąd zabierze. Po 3, 4, 5, 6 dniach rybaka nie było. Wyspa cholernie mała. Jedzenie dawno im się skończyło, łowili ryby i jedli skorupiaki, z piciem krucho (resztki kokosów). Wpław nigdzie nie przepłyną - na horyzoncie, bardzo daleko widać zamieszkałą wyspę. Pomysły im się skończyły, dopadły za to przygnębiające myśli. Czas im było myśleć o pożegnaniach... Rybak zjawił się po 7 dniach. Nie wiedzieli czy go zabić i zjeść na miejscu, czy go obcałowywać z radości, że jednak po nich wrócił. Pytali czemu nie dotrzymał umowy. Zapomniał. Tak, czas u ludzi nie naszej cywilizacji, biegnie zupełnie inaczej, nie spieszą się nigdzie, wszędzie zdążą. Niestety ta mentalność i podejście jest wypierane przez 'zachodnich sprinterów', ścigaczy z czasem, ludzi zachodniej cywilizacji, dla których życiowe cele to  zasypanie się dobrami materialnymi. To pogoń za kasą, kolejnym mieszkaniem, domem, samochodem, za gadżetami np. nowszym modelem komórki mimo, że dotychczasowa działa bez zarzutu. Nie wiem dlaczego o tym ciągle myślę ale  nie daje mi to spokoju. Jestem tu na Nusa Tenggara, zamiast rozkoszować się widokiem, to męczą mnie jakieś chore przemyślenia. Nie mam ambicji ratowania świata ale czasem różnymi sposobami staram się dyskutować z najbliższym swoim otoczeniem - z rodziną, moimi przyjaciółmi i znajomymi. Jeśli swoimi przemyśleniami zmienię choć ciutkę ich (a może i sam się zmieniam pod wpływem innych), to zmienię świat, bo mój świat to moje otoczenie. Ech...., zebrało mi się na filozofowanie... Wracając do moich znajomych - uciekli z Andamanów czym prędzej na kontynent. Od tamtej pory unikają jak ognia wszelakich wysp i wysepek. Mnie jednak cały czas taka przygoda kusi :-). Może dlatego, że jedną z moich ulubionych książek są "Przypadki Robinsona Crusoe" Daniela Defoe.
   Koniec czasu na rozmyślania. Kapitan zwalnia obroty. Co i rusz wygląda za burtę. Płyniemy tak jeszcze przez jakiś czas, w końcu zatrzymuje statek. Szybko zakładamy pianki, maski i płetwy. Jeszcze kilka wskazówek - mamy płynąć razem, nie oddalać się, wypatrywać w głębinach mant, on będzie trzymał się w pobliżu nas. Skaczemy do wody, znowu zimna. Raf nie widać, wszędzie wielki błękit. Na głębokości kilkunastu, może więcej, metrów dno morskie. Intensywnie wypatrujemy mant. To jedne z piękniejszych ryb. Gdy płyną mają coś w sobie z dostojności. Zawsze robią wrażenie. Nigdy ich nie widzieliśmy, całą wiedzę posiadamy z literatury i może z jakiś wcześniej obejrzanych filmów przyrodniczych.


 
   Tom schodzi na niezłe głębokości. Natka płynie blisko mnie. Źle założyłem maskę, woda dostaje się do środka, co chwila zdejmuję i poprawiam, na szyi gotowy do pstrykania aparat w osłonie. Niestety ryb jak na lekarstwo, mant też nie widzimy. Po godzinie przebywania w wodzie, rezygnujemy. Camila, Tom wychodzą, Mark jeszcze próbuje. Natka mówi, że zaczyna jej być zimno, mimo założonej pianki. Faktycznie, woda jest zadziwiająco zimna - może to sprawa pływów, które w okolicach Komodo są dość silne. My też czujemy jak nas znosi. Dlatego pewnie kapitan mówił abyśmy trzymali się razem.
   Nic z tego. Mimo wielkich chęci zobaczenia tych majestatycznych ryb, nie jest nam to tym razem dane. Nie wszystkie nasze życzenia, pragnienia, czy cele, przychodzi nam realizować. Musimy to uszanować. Coś musi pozostać na następny raz :-). Wychodzimy z wody.
   Kucharz, jakby domyślał się czego teraz pragniemy, gorącej herbaty i obfitego posiłku. W termosie gorąca woda, którą Rajan zalewa herbaty. Na 'stole' szybko pojawiają się półmiski i talerze ze świeżymi smażonymi rybami, warzywami, makaronem i oczywiście ryżem.
   Odbijmy na wschód. Kluczymy między wyspami. Czasem mijamy się z jakimś innym stateczkiem, a czasem jest to słusznej wielkości statek budowany w stylu retro - oczywiście wykorzystywany w celach turystycznych. Przy jednej z wysp widzimy masowe połowy ryb metodą chyba zupełnie tradycyjną - rybacy przeczesują rafę niewielkimi sieciami rzucanymi na ławicę ryb. Kobiety wybierają skorupiaki i ślimaki. Ciekawy widok.
   Przepływamy obok Kanawy. Łapię się na tym, że myślę o tej wyspie i pobycie na niej jako dalekiej przeszłości, że byliśmy tam kilka tygodni wstecz, a przecież było to zaledwie 2 dni temu. Coś się dzieje z czasem. Togeany i Tana Toraja pamiętam jakby sprzed pół roku. Nie wiem czy to tylko mnie dotyczy, pytam więc Karoliny i Natki. Odpowiadają, że odczuwają podobnie, te wydarzenia są mgliste, gdzieś daleko na horyzoncie... To dobrze, bo już myślałem że to tylko mnie się udziela. W zasadzie nie powinienem się temu zjawisku dziwić - przeżywamy to na każdej wyprawie. To natłok wydarzeń w jednostce czasu, zmieniającej się scenerii, poznanych ludzi i miejsc powoduje te dziwne zawirowania z czasem. Dla tych, którzy chcą spowolnić upływ czasu - dobry sposób - podróżować, może nie z prędkością światła ale tak normalnie. Skuteczne :-).
   Na horyzoncie w oddali, na wybrzeżu, widoczne zabudowania Labuanbajo. Kapitan przypomniał sobie, że mieliśmy w planie jeszcze jakieś nurki :-). Ostry zwrot na północ i po pół godzinie jesteśmy u wybrzeży jakiejś wyspy. W pobliżu dwa inne statki, wnioskuje zatem że rafa jest tu obiecująca. Sprzęt na siebie i skaczemy do wody. Nie jest jeszcze tak ciemno jak dnia poprzedniego kiedy pływaliśmy u wybrzeży Komodo, więc światło jest lepsze ale słonko już dobija do horyzontu, trzeba się spieszyć. Rafa faktycznie piękna, różnorodna. Świat ryb przeobfity. Jest podobno jakiś morski wąż, którego zauważa Mark i Natka, niestety nie dane mi było go zobaczyć. Po godzinie zaczyna się już ściemniać. Wychodzimy ale nie ma Rajana, który gdzieś odpłynął z pożyczoną od Karoliny maską i rurką, więc mamy jeszcze czas. To pożegnanie z Flores i rafami, więc chcąc w pełni wykorzystać możliwości Tom i Mark spontanicznie skaczą z burty do wody. Niezłe wejście. Podkuszony skaczę i ja. Przy burcie, podczas rozbiegu, potykam się i zaliczam spektakularną 'klatę'. Szczypie i piecze jak cholera. Pod wodą mam jednak nadzieję że nikt tego mojego błędu nie zauważył. Nic z tego, po wypłynięciu wszyscy 'uszczypliwie' klaszczą ;-). Nie ponawiam próby. Jestem już zmęczony, wychodzę na pokład, pojawia się też Rajan. Odpływamy. Tym razem już definitywnie ku wybrzeżom Flores, do Labuan.



 
Wielki błękit na "Manta Point" ... i Tom ;-)


W poszukiwaniu majestatycznych mant. "Manta Point"


Miejscowi rybacy, łowiący tradycyjnymi metodami rafowe ryby. W pobliżu kobiety zbierające skorupiaki.


Statek w stylu retro. My wolimy naszą rozpadającą się łajbę, z jej załogą i poznaną na niej grupką Francuzów :-)


Ostatni rzut okiem na mijaną obok Kanawę. Kiedy to było jak się wspinaliśmy z Natka na szczyty, a Karolina miała bliskie spotkania ze szczurem? - czas dla nas biegnie inaczej.



Rafa 1.


Rafa i kolorowe ryby 2.


Rafa i kolorowe ryby 3.


Rafa i kolorowe ryby 4.

Rafa i kolorowe ryby 5.

Rafa i kolorowe ryby 6. Piękne niebieskie, fosforyzujące rybki. Niestety nie znam ich nazwy ale chyba nie są to neonki (może ktoś będzie wiedział...)


 

Wyświetl większą mapę
A- siedziba Parku Komodo; B - Labuanbajo