Wstajemy wcześnie rano. Mamy tylko chwilkę na zjedzenie śniadania, bo postanawiamy, że do przystani przyjdziemy przed czasem. Pędzimy do portu. Całe szczęście, że jest blisko, można dojść piechotą. Przy molo Karolina skacze w górę. Szedłem z tyłu więc nie wiem co się stało. Ufff... to tylko martwy szczur, a już myślałem, że coś poważnego.
Budzi mnie ból brzucha. To już norma. Nie mogę się z nim dogadać. Ciągle na innych falach... ale nie zrezygnuje przecież z pysznego, acz czasem dziwnego ulicznego jedzenia aby tylko się uspokoił - nie dam za wygraną ;-). Kurczę, jak nie brzuch to uszy - bolą mnie w zasadzie od przyjazdu do Indonezji. Najpierw zbyt szybkie wyrównywanie ciśnień w samolotach, później od snorklowania, a w zasadzie od prób schodzenia na jakieś głębokości. Poniżej 5 metrów bez zatyczek do uszu - zatyka i boli. Rana na nodze, zdobyta na Togeanach, też jakoś kiepsko się goi. Ale co tam... :-). Nie musieliśmy do tej pory korzystać ze szpitala ani naszego ubezpieczyciela narażać na śmigłowiec... ;-)
Po prawej stronie wyłania się w oddali wyspa. To
Palau Sangeang, w zasadzie to wyspa-wulkan, którego wierzchołek teraz chowa się w chmurach.
Palau Sangeang
Prom odbija na południe i po godzinie dopływamy do Sape, małej portowej mieściny. Tu wysiadamy. Nie wiem co się dzieje ale ludzie skaczą z okien promu ledwo czepiając się rękami nabrzeża portowego i dalej gdzieś szybko biegną. Nie mam zielonego pojęcia o co chodzi, Karolina i Mark też nie. Trudno, najwyżej nas coś ominie albo zatopimy się w pobliżu portu ;-). W końcu wychodzimy i my. Dookoła tłum naganiaczy, krzyczą jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Pokazujemy nasze bilety i zostajemy wepchnięci do jednego z małych busików. Wsiada Karolina i Natka, ja zabezpieczam nasz główny plecak i staram się zapanować nad tym gdzie na dachu zostanie położony. Wprawdzie jajek w nim nie wieziemy ale placka nie chcielibyśmy zeń zdejmować. Jeszcze będąc na zewnątrz, kątem oka widzę jakąś kłótnie w środku busika. No tak... Karolina. Kłóci się z kierowcą. Z jednej strony jestem wkurzony, bo znowu jakieś nieprzyjemności ale z drugiej - jeżeli ma rację? Karolina jeśli chodzi o nas (Natkę i mnie), to na tej wyprawie, często przypomina lwicę, która dba o bezpieczeństwo swych młodych. Sęk w tym, że najczęściej nie ma potrzeby, aż tak walczyć. Wchodzę do środka samochodu, który w kilka chwil się zapełnia. Na środku Karolina wyrzuca jakieś skrzynki, które kierowca ponownie stara się ułożyć na swych miejscach. Nerwowa atmosfera. Proszę Karolinę aby usiadła. Każde z nas ma miejsce w innym miejscu ale na siedzeniu. W przejściu pomiędzy siedzeniami kierowca skwapliwie ponownie układa skrzynki po Coli i sadza na nich kolejnych pasażerów. Ścisk jak cholera. Za moment jesteśmy całkowicie przyblokowani. Zdejmuję tylko aparat i kamerę aby mieć jakieś możliwości rejestracji krajobrazów. Cały czas ludzie pakują jakieś tabołki, worki, torby na dach naszego samochodu. Zastanawiam się gdzie to wszystko się mieści skoro nasz plecak wylądował na samym wierzchu niezłej już góry i miałem wrażenie, że nic poza nim na dachu już się nie zmieści. Jakież było moje zdziwienie, gdy za oknem, przy którym siedziałem podjeżdża wózek ciągniony przez kilku osiłków, a na nim wielki pakunek przykryty brezentem. Spod brezentu wystają elementy jakiegoś silnika od ciężarówki lub ciągnika rolniczego. Z dziesięciu chłopa próbuje za pomocą lin, lineczek, drągów i desek wciągnąć i wepchać go na dach busika. Profilaktycznie odsuwam jak najdalej głowę od okna, gdyby im się omsknął chcę mieć twarz całą. Zanim wyjąłem aparat fotograficzny, czy kamerę, silnik znalazł się na górze. Qrcze (choć w tej chwili w mojej głowie skaczą zupełnie inne określenia na temat transportu w Indonezji), jeśli ten dach się nie załamie to będzie jakiś cud! :-|. Przy sąsiednim busiku widzę ciekawą scenkę - dwie blondynki upierają się aby jechać na dachu. Kierowca i pomocnik starają się je zniechęcić, coś tłumaczą, gestykulują, w końcu odpuszczają. Blondynki pakują się na dach. Miejsca tam jak na lekarwstwo ale jakoś wygospodarowały sobie niewielką przestrzeń między pakunkami. w pierwszej chwili im zazdroszczę - my mogliśmy tak samo. Przypominają mi się historie z moich pierwszych wypraw, gdy o poranku jadąc jedną z najwyżej położonych dróg - KKH, przy pierwszych promieniach słońca, z dachu przedpotopowego autobusu podziwialiśmy wyłaniający się szczyt ośmiotysięcznika - Nangi Parbat. Tyle wspomnień, my jesteśmy tu i teraz. Ja już nie mam dwudziestu kilku lat i jedzie ze mną rodzina. Dochodzę do wniosku, że lepiej nam będzie w środku, mimo wszystko ;-).
Ściśnięci jak sardynki, w końcu ruszamy. Szybko wydostajemy się z Sape i krętą drogą wspinamy się pod górę we wschodniej części Sumbawy. Kierunek Bima. Za oknami piękne krajobrazy. Cudne widoki na pola ryżowe. Przejeżdżamy przez wioski, które o dziwo, wyglądają jakby czas się dwa wieki temu zatrzymał. Po godzinie jazdy, podczas podjazdu na kolejną górę, samochód staje. Pomocnik kierowcy szuka kamienia, który podstawia pod koła a kierowca otwiera maskę silnika. Niewyraźne miny. Tak się musi kończyć pazerność na każdy kilogram transportu ładunku. Jestem zły na siebie, że jakoś nie sprawdziliśmy tego transportu a daliśmy się zapędzić jak owce na rzeź. No cóż, czekaliśmy na autobus zastępczy w Makassar, poczekamy i tu. Sęk w tym, że nie zdążymy na kolejny autobus z Bimy, którym mamy przejechać resztę Sumbawy i Lomboku. O dziwo, jednak nikt nie wychodzi. Po 20 minutach kierowca i pomocnik ładują się do środka, odpalają silnik i ... jedziemy dalej :-). Ciekawe czy do kolejnej górki? W środku już nikt już nie zwraca uwagi na skwar i pot jaki leje się z nas. Lekko kręci mi się w głowie. Najgorzej mają Ci którym przyszło siedzieć na skrzynkach po Coli, miedzy Karoliną a Natką na takiej właśnie skrzynce siedzi jakiś
bule (w języku indonezyjskim to oznacza biały). Wykorzystał moment, gdy Natka się wyprostowała i ... zajął jej oparcie :-). Pytam Natki czy wszystko OK, na co ona odpowiada że jakiś czas się teraz ona pomęczy ale niewygodami też trzeba się dzielić. Hmmm... niby taka młoda ale zna wartości życia :-). Kolejny raz Natka mnie pozytywnie zaskakuje. Postanawiam, że po powrocie do Kraju już nie będę dla niej takim surowym ojcem. Zaraz, zaraz...., a może właśnie takie wychowanie i jego konsekwencja, dają tego typu rezultaty? ;-). Nie wiem tego i pewnie się na razie nie dowiem.
Jakimś cudem dojeżdżamy do Bimy. Tu następują dziwne tasownia i losowania biletów, które bliżej opisała Karolina w poprzednim poście. Jest już wieczór. Noc zapada szybko. Zdążyliśmy coś jeszcze zjeść ciepłego na ulicy. Już po zmroku razem z Natką poszukujemy ciekawych tematów do zdjęć. Nagle zauważamy dwie blond
bule, które jechały na dachu innego busa. Ledwo je poznałem, włosy jak po locie na miotle, zrezygnowane zupełnie, dziwny obłęd w oczach; szukały tylko wolnego miejsca aby usiąść. No cóż pewnie przeżyły przygodę życia... ;-).
Kolejny raz żegnamy się z Markiem. On jedzie innym autobusem, choć w tym samym kierunku - do Denpassar na Bali. Wsiadamy do naszego VIPowego autobusu. Karolina wraz z Natką, moje miejsce przypada koło
bule, który 'podkradał' oparcie Natce. Jest Anglikiem, podróżuje już ponad pół roku, sporo czasu spędził w Australii. Teraz jedzie do Mataram na Lomboku, tam gdzie my. Chce się dostać do szpitala, ma problem z uszami. Uchuuu..., a więc nie ja jeden. James, bo tak ma na imię mój sąsiad, mówi, że od kilku tygodni bolą go uszy, nie może latać samolotem, bo ból jest nie do wytrzymania, a ostatnio zaczął sączyć się z nich płyn. Dlaczego on mi o tym wszystkim opowiada, przecież nie jestem lekarzem, nie pomogę mu. A może próbuje mnie wystraszyć abym przesiadł się w inne miejsce...? ;-). Wystraszyć mnie nie wystraszy ale rozglądam się po autobusie - prawie pusty, cała masa wolnych rzędów siedzeń. Mówię Jamsowi aby spokojnie się rozłożył na całym siedzeniu, ja zajmę inny rząd. Natka z Karoliną też wybierają wolne rzędy siedzeń. Zapowiada się wygodna podróż, szkoda tylko, że nocą. Ruszamy. Kierowca kluczy po uliczkach Bimy, która okazuje się całkiem sporym miastem. Jest już noc ale widzimy po prawej stronie wody zatoki. Po godzinie autobus się zatrzymuje. Tylne drzwi (a więc zaraz za moimi siedzeniami) się otwierają i z pobliskich ciężarówek miejscowi pakują worki z ryżem, jakieś kartony z niewiadoma zawartością i bańki z jakimś płynem. Cały tył autobusu został załadowany, nawet wejście do toalety zostało zabarykadowane (nie wspomniałem - w autobusie jest toaleta! :-) ). Autobus rusza. Część pakunków pospadało, część zaczyna przelatywać w różne miejsca pojazdu. Ktoś to poprawia ale historia po jakimś czasie się powtarza. Czuję unoszący się smród paliwa. A więc w beczkach jest benzyna lub olej napędowy. No pięknie! :-/. Spoglądam za okno. Obserwuję nocne życie mieszkańców mijanych wiosek. Jest właśnie taka godzina, o której wszyscy podążają do meczetów. Kobiety ubrane w białe lub jasne stroje z nakryciem głowy -
hidżabem, podążają w kierunku meczetu. Mężczyźni najczęściej dojeżdżają tam skuterami, których przed każdym meczetem jest pełno. W otwartych w tym czasie meczetach (w każdej wiosce jest co najmniej jeden albo dwa), są wydzielone miejsca dla kobiet i mężczyzn, przestrzenie te rozdzielone są kotarą. Okres ramadanu to dla muzułmanów szczególny czas, to tak jak dla nas - chrześcijan Wielki Post. Powiązany jest z kalendarzem lunarnym (czy lumerycznym - nie wiem jaka nazwa właściwa) i przypada na 9 jego miesiąc. Muzułmanie przez 30 dni nie spożywają żadnych posiłków podczas dnia, nie piją płynów, nie stosują używek (przypomina mi się Ulfa z Ampany... ;-) ), nie oszukują bliźnich i z tego co wiem nie uprawiają seksu. Wszystkie te zakazy (zapewne jest ich więcej ale wszystkich nie pomnę w tym momencie) obowiązują w ciągu dnia. Po zachodzie słońca spożywają posiłek zwany przez nich -
iftar, zaś grubo przed wschodem i przed pierwszymi nawoływaniami muzzina, jedzą drugi lub pierwszy (w zależności jaka kolejność przyjąć ;-) ) -
suhur. Z tym oszukiwaniem to też zabawna historia - przypomniało mi się jak włóczyliśmy się nocą po ulicach Ampany, wchodziliśmy do różnych sklepików w zasadzie bez konkretnego celu, w jednym z nich chcieliśmy kupić owoce. Właścicielem był muzułmanin. Ocho, ramadan, więc ceny spoko; wybraliśmy arbuza oraz mandarynki - europejskie owoce (chciało nam się przypomnieć Polskę ;-) ), mocno się zdziwiliśmy ceną, którą od nas zażądał, drożej niż w Polsce i wielokrotnie niż w Indonezji. Grzecznie podziękowaliśmy. Czy nas oszukał? - nie, bo nie daliśmu mu tej sposobności - nie kupiliśmy od niego owoców. Ale teraz tak sobie myślę, że to przecie ... po zachodzie słońca było ;-). Wracając do ramadanu - post nie obowiązuje osób chorych, kobiet w ciąży i karmiących niemowlęta oraz osób starych i dzieci poniżej 10 lat. Po zachodzie słońca w okresie ramadanu w Indonezji na terenach gdzie islam jest dominujący, następuje 'wędrówka ludu'. Krewni, sąsiedzi spotykają się weselą, obdarowują się nawzajem, to także czas na zażegnanie wszelkich waśni.
Jedziemy więc autobusem, dziewczyny już dawno śpią, widzę że James też. Tylko ja nie mogę. Z jednej strony ciekawy klimatów za oknem, z drugiej przeszkadza mi coraz mocniejszy smród rozlewającego się paliwa. Co mocniejsze hamowanie i zakręt to pakunki przelatują po podłodze, paliwo chlupie w baniakach, wydobywając się na zewnątrz. Zaczepiam gościa, który co jakiś czas przychodzi z przodu autobusu sprawdzić i ponownie poukładać bagaż. Staram się zwrócić uwagę na paliwo (pal licho już rozsypujący się ryż...), on tylko macha zrezygnowanym ruchem ręką. Sytuacja patowa. Mam nadzieję, że nie wybuchniemy, gdyby paliwo dotarło do rozgrzanego silnika i że Karolina tak szybko się nie obudzi, bo wtedy to już będzie ... naprawdę źle... ;-).
Karolina w swojej sypialni ;-)
Jako że jadę na zupełnym tyle, w sąsiedztwie owych baniaków, sam nie wiem kiedy zasypiam. Budzę się co jakiś czas, gdy samochód szarpie ale zaraz ponownie zasypiam. Po drodze jakaś przeprawa promowa z Sumbawy na Lombok ale nie mam sił zwlec się z krzeseł.
Budzę się dopiero rano, przed wschodem słońca. Łeb mnie na...a (generalnie - boli)! Kurde - jakiś potworny kac! Na żadnej imprezie wczoraj nie byłem, alkoholu nie kosztowałem (resztki 40% lekarstwa bezpiecznie leżą w plecaku), a ja się czuję fatalnie. Karolina mnie budzi, mówi, że za oknem świetne widoki ale ja się podnieść nie mogę. W końcu jakoś udaje mi się dotrzeć do aparatu i kamery. Zdjęcia muszą być. Łykam jakąś tabletkę, mam nadzieję że pomoże. Spoglądam do tyłu na pakunki - wszystko porozwalane, porozlewane, wyparowane kałuże po paliwie. Zastanawiam się jak smakuje ryż przesiąknięty ropą...
Docieramy w końcu do Mataram. Na przedmieściach kierowca się zatrzymuje i kilka osób opróżnia ładunek z tyłu. zabierają wszystko, łącznie z rozsypanym ryżem. Nie mają o nic pretensji, że czegoś brakuje, coś się rozsypało, rozlało. Pewnie Jamesa to dziwi, mnie tak nie do końca. Pamiętam czasy lat 80tych w Polsce, okres stanu wojennego, gdzie każdy kto mógł załatwiał, kombinował to co można było gdzieś na drugim końcu Polski dostać. Obecna Indonezja co prawda to nie Polska lat 80tych ale jakaś mentalność, czy sposób rozumowania może być podobna.
Trzeźwiejąc podążam jeszcze myślami za różnymi pomysłami i możliwościami związanymi z indonezyjskim transportem. Ech... ta wyobraźnia miejscowych. ;-).
[SS]
Szczur, chyba już motyw przewodni naszej wyprawy... ;-)
Dzieci to skarb Indonezji
Nasz przyjaciel Mark :-)
Miejscowy modniś. Warto zwrócić uwagę na jego pazury..., rzecz normalna u młodych Indonezyjczyków.
Na pierwszym planie cypel wyspy Sumbawa, w oddali wyspa-wulkan Palau Sangeang
Za oknami niesamowite klimaty. Tarasy ryżowe.
W porcie Sape
Klimaty jak w polskich Beskidach z brzozą w pierwszym planie. Sęk w tym, że to nie brzoza i nie Beskidy... ;-)
... ale polskie akcenty znajdujemy i tak. Należy pamiętać, że jesteśmy po drugiej stronie globu, więc wszystko do góry nogami... ;-)
Natka i jej indonezyjskie koleżanki z Bimy.
Na dworcu w Bimie.
Lombok o poranku. Wszystko byłoby OK gdyby nie ten cholerny ból głowy... :-/
Możliwości transportu w Indonezji są ogromne... ;-)
Targ w jakiejś wsi na Lomboku. Na pierwszym planie podłużne arbuzy, w tle suszone rybki.